piątek, 22 lipca 2011

wtorek, 19 lipca 2011

Fafik's travels 16 - Kraków: MOCAK

Podczas ostatniego pobytu w Krakowie, miałem ogromną przyjemność zwiedzić nowiusieńkie Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK, znajdujące się w postindustrialnej dzielnicy Zabłocie.

Prawdopodobnie nigdy bym się tam nie wybrał, ponieważ chodzenie po galeriach i muzeach to jednak nie moja bajka.
Zaciągnęła mnie cudowna samiczka, którą poznałem poprzedniego wieczora.
Dzięki temu pies ze wsi, liznął odrobinę Kultury i Sztuki (KiS).

O samej wystawie, nie mam nic konstruktywnego do powiedzenia, ponieważ po prostu się nie znam. Jednakże zobaczyłem tam sporo prac artystów, których nazwiska obiły mi się o uszy lub takich, które wywołały we mnie jakieś emocje.

Tadeusz Kantor - Klęska wrześniowa

Władysław Hasior - Cmentarz

Kristof Kintera - All My Bad Thoughts

Robert Kuśmirowski - Przeróbstwo

Zofia Kulik - Wspaniałość siebie

Zbigniew Libera - Pozytywy. Nepal

Po tej wizycie jedno wiem na pewno.
Bardziej przemawia do mnie rzeźba, ewentualnie fotografia, niż malarstwo.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Ryszard Łucyszyn


Urodziłem się w Krakowie przy ul. Kremerowskiej 8 m. 4

Ryśka poznałem latem 2002 roku, podczas mojego pierwszego, samodzielnego wyjazdu nad polskie morze.
Właśnie postanowiłem zasmakować w niekultywowanym rodzinnie naturyzmie, zatem naturalnym wyborem były słynne Chałupy.
W tamtych czasach byłem jeszcze skromnym, zahukanym młodzieńcem, próbującym oswajać własną nagość.
Położyłem się zawstydzony na brzuchu, obok jakiejś starszej pary. Spiekam niemiłosiernie plecy, no bo przecież nie położę się na nich, odsłaniając newralgiczne organy, a brzegiem morza zaczął kołować jakiś „stary krążownik”.
Z godzinę tak się kręcił, a ja w duszy kurwiłem na swojego parszywego pecha, że od razu musiał mnie upatrzyć, jakiś nadpróchniały, zboczony wrak.
Wreszcie zdecydował się podejść, bo osobiście zdążyłem już z lęku o swoją cnotę, korzenie w piachu zapuścić.
Lezie, a mi ze stresu serce kołata, na szczęście mam w pamięci, że przecież tuż obok leżą ludzie, zatem chyba nie odważy się tak przy nich robić mi kuku.
Podszedł, zagadał i po kilku zdaniach gruchnął:
- Czy mógłbym Tobie zrobić parę fotek, bo jestem fotografem, a Ty… bla, bla, bla…
Autentycznie mnie wmurowało! Myślę sobie:
- Ja pierdolę. Podryw na fotografa. Do tego stosowany na jakimś wymemłanym wieśniaku. Nie wierzę.
Ale z drugiej strony, ego zostało mocno połechtane, co mi szkodzi, cały czas jesteśmy na publicznej plaży, w razie czego wyśmieję go i spierdolę. Do tego, jeśli mówi prawdę, będę miał świetną pamiątkę z wyprawy.
Gościu pyka fotki niezłym sprzętem, zaczyna opowiadać o swoim życiu i okazuje się, że chyba jest OK.
Na drugi dzień, z duszą na ramieniu, wsiadłem mu do auta i pojechaliśmy do Helu, a wieczorem piliśmy wino na jego kwaterze we Władysławowie. Nocą wróciłem piechotą do namiotu w Chałupach.
Wymieniliśmy się informacjami teleadresowymi, a po kilku dniach otrzymałem list z płytą CD, na niej jedne z najpiękniejszych zdjęć jakie posiadam.
Jeżeli ładniejszych się nie dorobię, to prawdopodobnie z tego zbioru zaprezentuję obiecany akt, w jubileuszowym SZF.

W fotografii, na którą wreszcie miałem trochę czasu, pociągał mnie wtedy akt. Sprawa była o tyle kontrowersyjna, ze chciałem fotografować chłopców. Zainspirowała mnie pani Krystyna Łyczywek (artysta fotografik), która mnóstwo jeździła po świecie i właśnie wróciła z Paryża, z wystawą paryskich fotografików, wśród których jeden fotografował męski akt. Były to piękne czarno białe zdjęcia murzyna. Bardzo dyskretne i wysmakowane fotografie czarnego na czarnym tle, jedynie obrysowane światłem kontury muskularnego, idealnego ciała młodego mężczyzny. Od dawna już chciałem spróbować tego tak trudnego tematu, kompletnie w Polsce nieznanego, ale nie miałem dobrego sprzętu no i... modela.

Kontakt się nie urwał, bo jeżdżąc raz do roku na Międzynarodowy Festiwal Komiksu, korzystając z jego gościnności, przy okazji wystawiałem się na błysk flesza.
Kilka jego zdjęć pozwoliłem sobie zamieścić w sieci: 1, 2, 3, 4, 5.
Czasem była to improwizacja, czasem wystudiowana sesja, bądź spełnienie mojej prośby.

Trzy lata temu, w galerii Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego, miała miejsce jego przekrojowa wystawa „Akt i portret”.
Możecie o niej poczytać tutaj oraz tutaj, a na poniższym zdjęciu uwieczniłem go przy jego bardzo celnej karykaturze, wykonanej przez Henryka Sawkę, na którymś Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu.

Ostatni raz byłem u niego w październiku 2009.
Był już schorowanym człowiekiem.
Na okrągło słuchał 7 Symfonię Beethovena.
Podczas rozmowy, ożywiał się jedynie, gdy opowiadał o swojej wnuczce.
Po wizycie byłem zdruzgotany.
Płakałem.
W kolejnym roku stchórzyłem.
Nie odważyłem się z nim skontaktować, licząc że dzięki chorobie (Alzheimer) zapomniał o mnie.
Tydzień temu zmarł.

Nie zostałem najsławniejszym fotografikiem w Polsce.
Jestem sobie biednym (dosłownie) facetem, na dodatek chorym.
Jestem bardzo, ale to bardzo samotny.


Cytaty (początek, koniec, oraz duży fragment), pochodzą z jego autobiografii, którą pisał w perspektywie nieuchronnej utraty pamięci.
Podarował mi jej kopię podczas ostatniej wizyty.
Wspaniała historia nieprzeciętnej osoby.
Dzieciństwo, nauka, przyjaźń ze swoją nauczycielką, pierwsze miłości, przyszywany brat, uczucie prowadzące na skraj szaleństwa, legalne ćpanie LSD w PRLu, blaski i cienie małżeństwa, instynkt ojcowski do własnej córki oraz szkolnego wychowanka, pikantne momenty, anegdoty taksówkarza zatrudnionego w łódzkiej filmówce, kolejny związek w „sile wieku”, choroba.
Chciałoby się rzec, gotowy scenariusz na film.

Jak ślepej kurze ziarnko, trafiła mi się znajomość z fantastycznym człowiekiem, życzliwie dzielącym się swoimi doświadczeniami, wiedzą, opowieściami z bogatego życiorysu. Mimo odmiennego charakteru (typowy choleryk), dostrzegam dużo mentalnych podobieństw.
Poznanie go sprawiło, że moje życie potoczyło się w zupełnie nieoczekiwanym kierunku, o czym zapewne kiedyś nabazgrolę.
RYSZARD ŁUCYSZYN 28.03.1946.?-27.06.2011.