Tintin w krajach frankofońskich, a szczególnie w Belgii, z której pochodzi jest idolem.
Znają go wszyscy, więc premiera filmu z jego przygodami, była prawie że narodowym świętem.
Z Polską jest odrobinkę inaczej. W kraju gdzie przeciętny obywatel ledwie kojarzy Żbika, Tytusa czy Kajka z Kokoszem, jakiś rysunkowy belgijski dziennikarz, którego żywot wzięli na warsztat Spielberg & Jackson, budzi co najwyżej zdziwienie.
Tymczasem współtwórca kina tzw. Nowej Przygody, zainteresował się rudzielcem zupełnie przez przypadek, kiedy jakiś z fanów zwrócił uwagę, że Indiana Jones to kalka z Tintina.
Sprawdził, zapalił się do pomysłu, kupił prawa do ekranizacji, dostał błogosławieństwo autora i pomysł trafił na długie lata do zamrażarki.
Koniec końców jednak musiał pojawić się na dużych ekranach.
Pytanie, czy warto to oglądać?
Przyznam się, że dla mnie jako fana historyjek obrazkowych, lektura tych komiksów jest traumatyczna.
Nie chodzi o to, że komiks jest zły.
To jest arcydzieło gatunku! Tylko że baaardzo stare.
Dialogi są drętwe i przegadane, rysunki wykonane nowatorską techniką ligne claire, z jednej strony są bardzo piękne, z drugie rażą anachroniczną statycznością. Odbioru nie ułatwia polskie wydanie większości opowiadań. Co prawda dzięki pomniejszeniu formatu, mogliśmy zapoznać się z wszystkimi księgami, natomiast odczytywanie przeładowanych tekstem dymków, to droga przez mękę.
Czytając komentarze dotyczące spielbergowej ekranizacji, słyszy się że infantylnie, że zbytnie odejście od oryginału, że pominięcie ważnych bohaterów, że 3D, że otwarte zakończenie.
Powiem tak - BULL SHIT!!!
Reżyser wycisnął tą starą ramotkę jak cytrynę, dodając esencję swojego własnego stylu.
Film ogląda się z zapartym tchem, dla przeciętnego polskiego widza, pewne braki w stosunku do wersji papierowej, nie będą żadnym problemem, pominięte postacie siłą rzeczy muszą pojawić się w kontynuacji.
Podobało mi się, że producenci nie zrezygnowali z dość kontrowersyjnych rozwiązań fabularnych, bo przyznajmy się szczerze, komiks zbytnio nie grzeszy współcześnie rozumianą (wypaczoną) poprawnością polityczną. Zatem epizodyczne persony autentycznie giną, kapitan statku chla na umór, a pies też pociąga z butelki.
Niezamierzenie śmieszny dla Polaka, może okazać się szwarccharakter, bo niby skąd za Oceanem mogli wiedzieć, że przypomina Pana Kleksa.
Znów zawiodłem się na technologii trójwymiarowej. Co prawda tym razem miałem alternatywę, ale skuszony słynnymi nazwiskami, sądziłem że będzie dobrze. O niebo lepiej wyglądało to, w robionej taką samą techniką animacji prawdziwych aktorów Opowieści wigilijnej (to jeden z tych filmów z jednej ręki, wspominanych w poprzedniej recenzji).
Kto lubi Kino Nowej Przygody (proste, efektowne, rozrywkowe), koniecznie musi obejrzeć ten film!
wtorek, 22 listopada 2011
niedziela, 20 listopada 2011
Immortals
W czasach licealnych, mitologia grecka była moim konikiem. Doskonale orientowałem się w tych wszystkich boskich koligacjach (kto, z kim, kiedy, dlaczego). Autentycznie miałem sporego hopla na tym punkcie ;D
Zatem obejrzenie "Immortals" było czymś zupełnie naturalnym.
W wielkim skrócie, w filmie chodzi o to, że jest sobie gostek, który zawiedziony bezczelną boską bezczynnością, postanawia ich zgładzić, a ci żeby chronić swoje leniwe dupska, dopiero wtedy biorą się niemrawo do roboty, wyszukując sobie człowieka od brudnej roboty, który robi swoje, ale tych na górze też ma w poważaniu.
Jednym słowem przesłanie jest takie, że jeżeli istnieją bóstwa (pojedyncze czy mnogie), to niech sobie siedzą gdzieś tam wysoko, nie wtrącając się w nasz ludzki biznes, bo to my jesteśmy potrzebni im, a nie odwrotnie.
Dla mitologicznego purysty, opowieść jest totalnie debilnym bełkotem.
Pomieszanie historii, postaci, ról, miejsc i czasu!!!
Gdyby Zeus istniał, już dawno jebnąłby gromem w tfurców.
Plastycznie dzieło stoi na najwyższym podium.
Komputerowo podrasowane kadry, chociaż nie tak zaskakujące jak przy "300". Starano się rozróżnić świat ludzki od boskiego, szczególnie w scenach walk. Ci pierwsi biją się niezdarnie, powoli, brzydko, natomiast pacanie się drugich, to czysta poezja.
Komputerowo wymuskani aktorzy, wybrani według klucza urodziwości. Nawet znalazła się rola dla jednego z najładniejszych, hollywoodzkich ciałek, które jakiś czas temu taplało się w wannie z Brydzią.
Komputerowo spierdolone 3D. Autentycznie z moich recenzji wynika, że jestem jakimś zagorzałym przeciwnikiem tej technologii, a tak nie jest. Uważam, że dobre 3D nie jest złe. Niestety umiejętne jej wykorzystanie, mogę policzyć na palcach jednej ręki, a najlepsze trójwymiarowe efekty są w reklamach przed seansem ;]
Jeżeli weźmiecie poprawkę, że jest to typowa, amerykańska papka, w której bohater kroczy drogą od wieśniaka do herosa, jeżeli przymkniecie oko, na pospolite w tego rodzaju produkcjach dziury logiczne, jeżeli przełkniecie jedyną w tym dziełku pogadankę ku pokrzepieniu serc, która tym bardziej jest strawna, bo wyrapowana w rytm szczękającego oręża, to wyjdziecie z sali w pełni usatysfakcjonowani oraz odprężająco odmóżdżeni.
Nie ma nic lepszego na stres, niż lekkostrawne, filmowe odkorowanie.
POLECAM!
Zatem obejrzenie "Immortals" było czymś zupełnie naturalnym.
W wielkim skrócie, w filmie chodzi o to, że jest sobie gostek, który zawiedziony bezczelną boską bezczynnością, postanawia ich zgładzić, a ci żeby chronić swoje leniwe dupska, dopiero wtedy biorą się niemrawo do roboty, wyszukując sobie człowieka od brudnej roboty, który robi swoje, ale tych na górze też ma w poważaniu.
Jednym słowem przesłanie jest takie, że jeżeli istnieją bóstwa (pojedyncze czy mnogie), to niech sobie siedzą gdzieś tam wysoko, nie wtrącając się w nasz ludzki biznes, bo to my jesteśmy potrzebni im, a nie odwrotnie.
Dla mitologicznego purysty, opowieść jest totalnie debilnym bełkotem.
Pomieszanie historii, postaci, ról, miejsc i czasu!!!
Gdyby Zeus istniał, już dawno jebnąłby gromem w tfurców.
Plastycznie dzieło stoi na najwyższym podium.
Komputerowo podrasowane kadry, chociaż nie tak zaskakujące jak przy "300". Starano się rozróżnić świat ludzki od boskiego, szczególnie w scenach walk. Ci pierwsi biją się niezdarnie, powoli, brzydko, natomiast pacanie się drugich, to czysta poezja.
Komputerowo wymuskani aktorzy, wybrani według klucza urodziwości. Nawet znalazła się rola dla jednego z najładniejszych, hollywoodzkich ciałek, które jakiś czas temu taplało się w wannie z Brydzią.
Komputerowo spierdolone 3D. Autentycznie z moich recenzji wynika, że jestem jakimś zagorzałym przeciwnikiem tej technologii, a tak nie jest. Uważam, że dobre 3D nie jest złe. Niestety umiejętne jej wykorzystanie, mogę policzyć na palcach jednej ręki, a najlepsze trójwymiarowe efekty są w reklamach przed seansem ;]
Jeżeli weźmiecie poprawkę, że jest to typowa, amerykańska papka, w której bohater kroczy drogą od wieśniaka do herosa, jeżeli przymkniecie oko, na pospolite w tego rodzaju produkcjach dziury logiczne, jeżeli przełkniecie jedyną w tym dziełku pogadankę ku pokrzepieniu serc, która tym bardziej jest strawna, bo wyrapowana w rytm szczękającego oręża, to wyjdziecie z sali w pełni usatysfakcjonowani oraz odprężająco odmóżdżeni.
Nie ma nic lepszego na stres, niż lekkostrawne, filmowe odkorowanie.
POLECAM!
środa, 9 listopada 2011
wtorek, 8 listopada 2011
Fafik's travels 22 - Grudziądz
Grudziądz to miasto powiatowe, leżące niedaleko (około 30 km) mojej wioseczki, a jakoś nigdy nie było sposobności, żeby spojrzeć na nie okiem turysty.
Jednak w ostatnim okresie, miejscowi włodarze zaczęli lansować go jako ciekawą atrakcję do poznania.
W mojej kategorii podróżniczej, Grudziądz jest typową "jednodniówką".
Większość punktów do zaliczenia, znajduje się stosunkowo niedaleko siebie, a jedynie Cytadela, której nie zwiedzałem jest odrobinę w oddaleniu od Centrum.
Wizytówką miasta są nadwiślańskie Spichrze, które oprócz funkcji magazynowych, stanowiły ważny punkt obronny, będąc integralną częścią murów.
Dochodzące do sześciu kondygnacji budynki, od strony miasta nie wyróżniają się niczym szczególnym.
W ich wnętrzach oraz w sąsiadującym Klasztorze Benedyktynek, do którego należy Pałac Opatek,
zorganizowane jest Muzeum Miasta, w którym wydzielone są sale poświęcone jego historii, Ułanom Pomorskim (stacjonował tutaj 18 Pułk),
okolicznej sztuce (dawnej oraz współczesnej), znanemu lekkoatlecie Bronisławowi Malinowskiemu, a także Marszałkowi Piłsudskiemu.
Z pobliskiego wzgórza, na którym w dawnych czasach stał zamek krzyżacki (ostały się ruiny), rozciąga się romantyczny widok na okolicę.
Jednak w ostatnim okresie, miejscowi włodarze zaczęli lansować go jako ciekawą atrakcję do poznania.
W mojej kategorii podróżniczej, Grudziądz jest typową "jednodniówką".
Większość punktów do zaliczenia, znajduje się stosunkowo niedaleko siebie, a jedynie Cytadela, której nie zwiedzałem jest odrobinę w oddaleniu od Centrum.
Wizytówką miasta są nadwiślańskie Spichrze, które oprócz funkcji magazynowych, stanowiły ważny punkt obronny, będąc integralną częścią murów.
Dochodzące do sześciu kondygnacji budynki, od strony miasta nie wyróżniają się niczym szczególnym.
W ich wnętrzach oraz w sąsiadującym Klasztorze Benedyktynek, do którego należy Pałac Opatek,
zorganizowane jest Muzeum Miasta, w którym wydzielone są sale poświęcone jego historii, Ułanom Pomorskim (stacjonował tutaj 18 Pułk),
okolicznej sztuce (dawnej oraz współczesnej), znanemu lekkoatlecie Bronisławowi Malinowskiemu, a także Marszałkowi Piłsudskiemu.
Z pobliskiego wzgórza, na którym w dawnych czasach stał zamek krzyżacki (ostały się ruiny), rozciąga się romantyczny widok na okolicę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)