środa, 14 kwietnia 2010

Jan Bzdawka


Mamy w naszej gminie jednego aktora. Nazywa się Jan Bzdawka. Mieszka w Laskowicach. Jest to młody (23 lata), przystojny (co widać) i sympatyczny (słowo) mężczyzna. Znam go bardzo długo, bo był kiedyś moim bardzo dobrym uczniem. Wtedy zwracałam się do niego po prostu Jasiu. Osiem lat temu nie sądziłam, że kiedyś będę z nim przeprowadzać wywiad i … prosić o autograf.
Jedno i drugie sprawia mi ogromną przyjemność. Ale do rzeczy, bo rozmowa była długa.

Tak zaczyna się wywiad pt. "ZAPOMNIAŁEM ZEJŚĆ ZE SCENY", przeprowadzony przez Jolantę Smeję dla gminnej gazetki "Wieści" nr 4(19)/1994

- Jaka droga wiodła Cię do teatru?

- Po ukończeniu Szkoły Podstawowej w Laskowicach, postanowiłem pójść do Wojskowego Liceum Muzycznego. Kochałem muzykę… Tymczasem w tej szkole było głównie wojsko – koszary, mundury… Uciekłem po dwóch miesiącach. Zrobiłem normalną maturę w LO w Grudziądzu. Równolegle kończyłem szkołę muzyczna w klasie puzonu. Potem złożyłem dokumenty do Akademii Muzycznej w Poznaniu. Jednakże Żaneta, pierwsza dziewczyna, w której się zakochałem, dowiedziała się o takiej szkole jak Studio Wokalno-Aktorskie przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. W ostatniej chwili złożyłem tam papiery. Egzaminy do Studia były wcześniej, niż do Akademii. Pojechałem „uzbrojony” tylko w swoje piosenki i wyuczone wiersze i …zdałem! Ja, Jasiu z Laskowic, będę uczniem samego Jerzego Gruzy, największego – wtedy – autorytetu. Szczęście moje było niewyobrażalne. Kiedyś, bodajże w I klasie ogólniaka, byłem w Gdyni. Dostrzegłem wielki napis na Teatrze Muzycznym „Jesus Christ Super Star”. Moje marzenie ograniczało się wówczas do tego, by móc ten spektakl obejrzeć… Wtedy marzyłem by być widzem. Z chwilą, gdy przyjęto mnie do Studia zrozumiałem, że mogę w przyszłości stanąć nawet na scenie.
Jednak zanim ten szczęśliwy moment nastąpił, wyjechałem najpierw w czasie wakacji do Niemiec. Tam mieszkała Żaneta. Przyznaję, że bardziej myślałem o swojej miłości, niż o szkole. Wróciłem jednak na rozpoczęcie roku szkolnego. Tyle tylko, że przez cały semestr myślami byłem daleko od szkoły.
Podczas pobytu w Niemczech w czasie Świąt Bożego Narodzenia, zastanawiałem się nawet, czy nie zostać tam na zawsze… Wróciłem, ale pierwszy semestr totalnie zaniedbałem, wręcz zmarnowałem. Drugi semestr był już inny. Pracowałem. Głównie nad sobą. Pokochałem aktorstwo, chociaż wcześniej ważniejsza była muzyka.

- Pamiętasz dzień, kiedy po raz pierwszy stanąłeś na deskach teatru?

- Doskonale. To była rola żołnierza w … „Jesus Christ Super Star”. Właściwie „rola” to za duże słowo, to był po prostu epizod. Byłem jednak występem szalenie przejęty, miałem wrażenie, że cała widownia patrzy wyłącznie na mnie (jakby nie było innych aktorów). Raz nawet „zagrałem się” do tego stopnia, że zapomniałem zejść ze sceny. Widownia ryknęła śmiechem. To był dla mnie taki zimny prysznic.

- Jakie role uważasz za znaczące w Twojej karierze?

- Dwie są takie najważniejsze.
Pierwsza to rola Raya Strattona, kolegi Oliviera w „Love Story” w reżyserii Tomasza A. Dutkiewicza. Jest to spektakl kameralny, gra 10 aktorów – 9 dobrych, profesjonalnych z Teatru Muzycznego i ja, jedyny adept. Czuję się wyróżniony.
Druga rola to Arab z gangu Rakiet w „West Side Story”, również w reżyserii Tomasza A. Dutkiewicza. Może warto dodać, że w tym spektaklu grałem na początku znacznie mniejszą rolę. Teraz awansowałem. Podobna propozycję objęcia większej roli mam w „Skrzypku na dachu”.

- Nie żal Ci tych poprzednich ról?

- Żal, ale przyjmuję nowe propozycje chętnie, bo stwarzają mi nowe możliwości. Takich szans nie wolno przegapić.

- Wspomnieliśmy już tytuły 4 spektakli, w których grasz. Wymień dla porządku pozostałe role.

- Żebrak w „Operze za trzy grosze” – Jerzego Gruzy, anarchista w „Zemście nietoperza” Roberta Skolimowskiego, Ciamajda w „Smurfowisko, czyli Gargamel złapany”… A w minioną sobotę była premiera „Piaf”, gdzie też gram.

- Dużo tego, zważywszy, że jeszcze się uczysz.

- Jestem na ostatnim, czwartym roku. Przygotowujemy już spektakl dyplomowy „Fircyka w zalotach” do muzyki J. Trzcińskiego.
Trzeba przyznać, że w szkole naprawdę dużo się nauczyłem. Zarówno dzięki wykładowcom – aktorom Teatru Muzycznego, jak i zapraszanym na występy i zajęcia znakomitościom. W sposób szczególny wspominam pracę z Jerzym Stuhrem. Reżyserował „Kabaret”, gdzie ja grałem kelnera. Stuhr to fajny człowiek, dobry pedagog, świetny w kontakcie. Taki kumpel, wręcz „równiacha”. Nie ma w nim żadnego szpanu, żadnego gwiazdorstwa. To jest bardzo istotne w pracy z reżyserem.
Sympatycznie wspominam też zajęcia sceniczne z Jerzym Gruzą.

- Porozmawiajmy o filmie, bo i tu miałeś już swój debiut.

- W ubiegłym roku na pokazie piosenek Georges’a Brassens’a wypatrzył mnie reżyser Maciej Dejczer i zaproponował zagranie w teledysku „Chłopcy z Placu Broni”. Piosenka nosiła tytuł „Kocham Cię”, a całość realizowana była dla „Muzycznej Jedynki”. Zagrałem. Zresztą wspólnie z moja dziewczyną, modelką i zarazem studentką Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych Agnieszką Jasieniecką. Piosenka wygrała konkurs na „piosenkę września”. Pewnie by się na tym skończyło, gdyby nie Nina Terentiew. Zobaczyła teledysk i postanowiła sfinalizować realizację filmu muzycznego Pt. „To musisz być ty” do piosenek „Chłopców z Placu Broni”. Jednocześnie zdecydowała, że razem z Agnieszką gramy główne role. Zdjęcia odbywały się w Warszawie i trwały 2 tygodnie. Przez ten czas zdążyłem poznać smak „gwiazdorstwa”. Mieszkaliśmy w dobrym hotelu, na plan zawoził nas samochód, dbano o nas w przerwach między zajęciami, a na koniec zapłacono konkretne pieniążki. Mówię uczciwie – spodobało mi się to…
Bardzo się bałem natomiast przed premierą, ale opinie o filmie były budujące. Film wysłano zresztą do Cannes na festiwal filmów muzycznych.
Myślę, że moje role teatralne, teledysk i ten film to niezły początek…

- Sam powiedziałeś, że to początek, a mimo to, już zostałeś „zaszufladkowany”?

- No tak, właściwie tak jest. Miałem propozycje zagrania w teledysku Kory. Jednak sama Kora nie zgodziła się, gdyż kojarzę się podobno z zespołem „Chłopcy z Placu Broni”. W sumie cieszę się, że się już komuś z czymś kojarzę.

- Dzięki Ci, Jasiu, za rozmowę i życzę ogromnych sukcesów na scenie i w filmie.

Nie znam Jasia osobiście, ale pamiętam go jako brzdąc chodzący do kościoła na adwentowe roraty, gdy w mikołajkowy dzień był przebrany za diabła i straszył dzieciarnię ;-) Biegało tam sporo szatanów, ale jakimś dziwnym trafem tylko on utkwił mi w pamięci.
Robił w tym kościele za ministranta, więc chłopak w albie, z burzą loków na głowie, gdzieś tam również świta w odmętach wspomnień.
Może nie jest pierwszoligowym aktorem i nie zagrał w wielu filmach, mimo wszystko zawsze to jest nasz wiejski celebryta, którego czasem widzę latem na plaży nad jeziorem ;-)

4 komentarze:

  1. Jan jest aktorem musicalowym,gdzie odnosi wielkie sukcesy,teatr to jego drugi dom

    dajcie spokoj z filmem

    scena musicalowa to jest to co robi fantastycznie

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepraszam, nie dodałem tego że J.B. jest aktorem musicalowym, a jego główna rola w "Józefie i cudownym płaszczu snów w technikolorze" była świetna.
    Post służy wspomnieniu tego, że mam krajana, który daje przykład, że wieśniak też może się wybić.
    Wystarczy odrobina samozaparcia i szczęścia.

    OdpowiedzUsuń
  3. czy ktos mi powie gdzie ozna zobaczyc agnieszke jasieneicka

    OdpowiedzUsuń
  4. znam Jana osobiscie,chodziliśmy do tej samej szkoły w LASKOWICACH

    OdpowiedzUsuń