W najnowszym "Newsweeku" W. Zimiński i M. Cieślik piszą:
Adam Małysz lepszy niż Kaszpirowski! Dzięki niemu 77-letni inwalida z Lniana pod Świeciem rzucił kule i zaczął rączo biegać. Cud zdarzył się, kiedy usłyszał od kolegi, że Małysz się skończył. Stając w obronie honoru skoczka, inwalida najpierw gościa dogonił, później stłukł kulami, a na koniec poprawił nożem. Tylko wyglądać publikacji dzieła "Cuda Adama Małysza".
Wygooglałem sobie owo wydarzenie i rzeczywiście miało miejsce, jak informuje "Super Ekspress".
Jest to kolejna wiocha sąsiadująca z moją, która ostatnimi czasy zaistniała w mediach.
Notabene w Lnianie istniała kiedyś porodówka, w której przyszedłem na świat.
Z kolei w styczniu przez media przewinęła się sprawa Ryszarda K., który klął sobie niewinnie w polu i mandat za to otrzymał ;-) Artykuł o tym znalazł się w lokalnej gazecie, jak i na stronie Polskiego Radia oraz w reportażu TVN24.
Z Ryśkiem chodziliśmy razem do jednej klasy w podstawówce, a było nas w niej łącznie 13 osób max. (zależy ilu nie otrzymywało promocji do kolejnej klasy). Do szkoły szło się 5 km przez łąki, pola i lasy i było cudownie...
Jedne z najmilszych wspomnień...
Widok na gorzelnię ;-) rozpościerający się z mojego okna
wtorek, 30 marca 2010
środa, 24 marca 2010
Fafik's travels 1 - Warszawa: Bistro Pari Pari
Najlepszą żarłodajnią w Warszawie jest skromne bistro „Pari Pari” w Złotych Tarasach. Lokal znajduje się wśród szeregu innych restauracyjek i barów na drugim piętrze wspomnianego Centrum Handlowego.
Widok od strony pasażu
Widok z wnętrza lokalu na charakterystyczny dach Złotych Tarasów (w lewym, górnym rogu wejście do "świątyni" McD).
Z założenia ma żywić wyznawców kultu mamony, w przerwie tzw. shoppingu, ale warto tam pójść ot tak, tym bardziej że czasami nad talerzem zupy, można zastać jakiegoś celebrytę (ostatnio byli chłopaki z „Afromental”).
Romantycznej kolacji ze świecami raczej bym tam nie urządzał, z racji wspomnianego braku intymności. Powtórzę to jeszcze raz – nie jest to restauracja z zadęcięm, ani bar szybkiej obsługi!
Co prawda „Gastronauci” oceniają go średnio, ale już dawno nauczyłem się, że nie wszystko złoto co tam chwalą.
Wszystkie toplokale polecane na tym portalu, miały moim zdaniem jakieś mankamenty, a to zbyt wygórowane ceny, co do jakości lub ilości, albo przerost formy nad treścią, jak w przypadku licznych lokali dość znanej restauratorki Magdy Gessler.
Warto jednak na tą stronę zajrzeć, jako punkt wyjścia i odniesienia.
Nazwy potraw koniecznie muszą kojarzyć się z Francją. Mamy więc:
miasta – naleśniki (Lyon, Nicea, Tuluza);
imiona – bagietki (Josephine, Faustinne, Sophie);
tajemnicze zupy – Napoleona (buraki), Moneta (cukinie);
dania główne – Indyk Budoir, Kurczak D’Artagnan i mój ulubiony Frykas Aramisa (wątróbka z sosem malinowym i rillettes jabłkowo-cebulowym) – PYCHOTA!!!;
są jeszcze tarty, omlety i sałatki;
znajdziemy też maleńki dział polszczyzny (żeberka, pierogi, golonka);
a z deserów, jeżeli ktoś lubi kulinarne eksperymenty polecam Creme brulee z ananasem i kozim serem ;-)
Serwują tam najlepsze, białe wino deserowe – „Bornos”, które mógłbym chłeptać bez przerwy zamiast wody. Z tego co się orientuję, dystrybucję tego trunku w Polsce prowadzi tylko to bistro i jedna winiarnia internetowa.
Wszystko jest świeże, szybko podane, za sensowną cenę. Obsługa bardzo miła, co podkreślają również „Gastronauci”.
Odkąd odkryłem tą restauracyjkę, staram się tam żywić za każdym razem, gdy jestem w stolicy. Owszem, testuję też inne lokale (z różnych półek cenowych), ale Warszawa niestety cierpi na brak tych bardzo dobrych, utrzymujących równowag1) pomiędzy ceną a produktem.
Zdecydowanie polecam „Pari Pari” tym bardziej, że jest zaledwie kilka kroków od Dworca Centralnego, także bez zbędnego łażenia po mieście, skorzystać może każdy przyjezdny.
wtorek, 23 marca 2010
Fafik's travels 1 - Warszawa: Hotel InterContinental
Nocleg zapewniłem sobie w hotelu InterContinental – jest to dość charakterystyczny budynek w ścisłym centrum Warszawy. Cechami odróżniającymi go od innych wieżowców jest charakterystyczny czub, który kojarzy mi się z Savage Dragon’em (takie zboczenie) oraz spora pusta przestrzeń w jednym z narożników (cały czas zachodzę w głowę, jak to stoi i się nie wywraca?).
Ostatnio było o nim głośno, przy okazji zdobycia 44 piętra tegoż budynku, rowerem przez Krystiana Herbę, finalistę drugiej, polskiej edycji „Mam talent”.
Pokój na 32 piętrze w wersji DeLuxe (wygląda jak mini mieszkanie i prezentuje się baaardzo okazale). Największe wrażenie zrobiła na mnie… łazienka z panoramicznym oknem, ukazującym panoramę Warszawy oraz budynek PKiN na pierwszym planie.
Łazienka z widokiem na PKiN
Śniadania serwowane w hotelu stanowią klasę samą w sobie. Pomijam ilość i jakość potraw (dotychczas nie zdawałem sobie sprawy, że tyle różnych rzeczy można rano szamać). Podawana tam „zwykła” owsianka, bije na głowę nawet tą gotowaną przez moja rodzoną matkę ;-)
Przysłowiową wisienką na torcie jest harfistka przygrywająca do kotleta!!! Po takim poranku aż chce się kontynuować dzień lol
Tym co daje przewagę InterContinental’owi nad pozostałymi, stołecznymi hotelami jest usytuowany na ostatnim 42 piętrze niewielki basen z siłownią. Wieczorny relaks w jacuzzi i rozświetlona stolica u stóp, zapewnia niezapomniane przeżycia.
Wieczorny relax na basenie
Oczywiście nic za darmo. Hotel tani nie jest, ale raz się żyje i warto jednorazowo się zadłużyć, by mieć co wspominać w skromnej chatce.
poniedziałek, 22 marca 2010
Fafik's travels 1 - Warszawa: Gender? Check!
Witam,
Mój Pan zaprosił mnie do współredagowania tego bloga, więc zrobię to z nieskrywaną radością ;-)
Będę pisał o rzeczach, które znajdują się w kręgu moich zainteresowań, zatem skupię się na opisywaniu moich podróży, a żeby jakoś to usystematyzować, umieszczone będzie to w blokach tematycznych:
A – wyprawy do okolicznych wiosek i miast oraz opisy innych atrakcji znajdujących się najbliżej mojej wiochy,
B – wycieczki po regionach naszego pięknego kraju,
C – podróże zagraniczne.
Dodatkowo będę pisał o żarciu Qch (recenzje, jadłodajnie, przepisy kulinarne), spaniu Chr (baza noclegowa) i zabawie Qlt, czyli podstawowych sprawach żeby żyć szczęśliwie ;-)
W niedzielę byłem na otwartej dzień wcześniej wystawie „Płeć? Sprawdzam!” w warszawskiej Zachęcie.
U stóp postaci zamawiającej trzy piwa ;-)
Jakieś krótkie wzmianki i recenzje można poczytać u Abiekta, na Culture.pl, TVP.Info, i Gazeta.pl.
Wpisuje się ona w modny ostatnio nurt genderowy, którym zachłystuje się tęczowe towarzystwo.
Krótko:
Dupa, chuj, pizda i nie wiadomo o co chodzi, ale te tematy zawsze ściągają tłumy, w tym przypadku zafascynowanych granicami płci ciotek, lesb i reszty przedstawicieli LGBTQ, analizujących wnikliwie – co też tfurca miał na myśli.
Owszem, było kilka prac, które zwróciły moja uwagę: odwagą („Tajemnica patrzy”), pomysłem (pudełka od mleka z kobiecymi piersiami, czyli "Bez różnicy" Ewy Filovej), czy tym że znałem je już wcześniej („Gotyk między-narodowy”, czy "Pani z budyniem", która w zeszłym roku narobiła sporo szumu w Bydgoszczy), jednak większość prezentowanych dzieł to bełkot, bełkot, bełkot…
Przy projekcji jakiegoś filmu w ciemnej salce z pustą sofą, rozważałem myśl co by dla tzw. szumu medialno-artystycznego, razem z moją suczką urządzić przyjemny, cielesny performance na tejże sofie ;-) ale cojones chyba mam jeszcze zbyt małe na tego typu akcje.
Bilet wstępu nie był zbyt drogi (tylko 10 zet) więc chociażby dla oderwania myśli od trosk codziennych, warto było tam zajrzeć.
Mój Pan zaprosił mnie do współredagowania tego bloga, więc zrobię to z nieskrywaną radością ;-)
Będę pisał o rzeczach, które znajdują się w kręgu moich zainteresowań, zatem skupię się na opisywaniu moich podróży, a żeby jakoś to usystematyzować, umieszczone będzie to w blokach tematycznych:
A – wyprawy do okolicznych wiosek i miast oraz opisy innych atrakcji znajdujących się najbliżej mojej wiochy,
B – wycieczki po regionach naszego pięknego kraju,
C – podróże zagraniczne.
Dodatkowo będę pisał o żarciu Qch (recenzje, jadłodajnie, przepisy kulinarne), spaniu Chr (baza noclegowa) i zabawie Qlt, czyli podstawowych sprawach żeby żyć szczęśliwie ;-)
W niedzielę byłem na otwartej dzień wcześniej wystawie „Płeć? Sprawdzam!” w warszawskiej Zachęcie.
U stóp postaci zamawiającej trzy piwa ;-)
Jakieś krótkie wzmianki i recenzje można poczytać u Abiekta, na Culture.pl, TVP.Info, i Gazeta.pl.
Wpisuje się ona w modny ostatnio nurt genderowy, którym zachłystuje się tęczowe towarzystwo.
Krótko:
Dupa, chuj, pizda i nie wiadomo o co chodzi, ale te tematy zawsze ściągają tłumy, w tym przypadku zafascynowanych granicami płci ciotek, lesb i reszty przedstawicieli LGBTQ, analizujących wnikliwie – co też tfurca miał na myśli.
Owszem, było kilka prac, które zwróciły moja uwagę: odwagą („Tajemnica patrzy”), pomysłem (pudełka od mleka z kobiecymi piersiami, czyli "Bez różnicy" Ewy Filovej), czy tym że znałem je już wcześniej („Gotyk między-narodowy”, czy "Pani z budyniem", która w zeszłym roku narobiła sporo szumu w Bydgoszczy), jednak większość prezentowanych dzieł to bełkot, bełkot, bełkot…
Przy projekcji jakiegoś filmu w ciemnej salce z pustą sofą, rozważałem myśl co by dla tzw. szumu medialno-artystycznego, razem z moją suczką urządzić przyjemny, cielesny performance na tejże sofie ;-) ale cojones chyba mam jeszcze zbyt małe na tego typu akcje.
Bilet wstępu nie był zbyt drogi (tylko 10 zet) więc chociażby dla oderwania myśli od trosk codziennych, warto było tam zajrzeć.
piątek, 12 marca 2010
Christophe Chaboute i jego komiksy
Kilka miesięcy temu, wydawnictwo Egmont w ramach nowej linii wydawniczej „Zebra” (dzieła w czerni i bieli), przedstawił komiks „Henri Desire Landru”, czyli rzecz o seryjnym mordercy, który zabijał kobiety na początku XX wieku we Francji.
Podczas jego procesu, wiele niejasności nie zostało nigdy wyjaśnionych, a sam podejrzany (ostatecznie skazany na śmierć przez ścięcie gilotyną), nigdy nie przyznał się do zabójstwa 10 kobiet i syna jednej z nich.
Chaboute przedstawił swoją wizję zdarzeń, rozgrywających się w podparyskim Gambais, gdzie niepoślednią rolę odgrywają pewien żołnierz i jego kochanka. Może nie jest to scenariuszowy kunszt, jaki przedstawił Moore we „From hell”, jednak nie należy wymagać od wszystkich dzieł zawierających kryminalne zagadki, stopnia zawiłości mistrzowskich rozgrywek szachowych. Składanie klocków Lego też przynosi wiele radości, a jedno i drugie to tak de facto rozrywka.
Kreska - na pierwszy rzut oka toporna i kanciasta, przez co może sprawiać wrażenie dość brzydkiej, do tej historii pasuje jednak jak ulał. Dodatkowo autor sprawnie posługuje się czarnymi plamami tak, że momentami mogą kojarzyć się z „Sin City” Franka Millera. Co prawda można by marudzić jak Sebastian Chosiński albo Dominik Szcześniak, że twarze (szczególnie kobiet) są do siebie dość podobne i emocjonalnie prezentują się jak „Zdziwiona Lola”. Z drugiej strony życzyłbym wielu innym rysownikom publikowanym w naszym zacnym kraju, takiego obycia z ołówkiem i tuszem.
Ostatecznie komiks ten sprawił, że chciałem poznać kolejne produkcje Chaboute, więc zapowiedź „Czyśćca” w ramach cyklu „Plansze Europy” spowodowała szybsze bicie serca.
Jest to opowieść o młodym, samotnym japiszonie, który pewnego dnia dziedziczy po kompletnie nieznanej ciotce (pewnie równie samotnej jak i on sam) wielki dom, a kilka dni później na skutek splotu nieszczęśliwych zdarzeń traci wszystko i ostatecznie ląduje w tytułowym czyśćcu.
Po drodze dostaje się bezdusznym politykierom, dążącym po trupach do celu (a propos tutaj dzisiejsza próbka fatalnie rozumianej poprawności politycznej, gdzie debil nie chcąc nikogo obrazić bezpośrednio, plecie totalnie idiotyczne androny).
Jest też coś o osobistych aniołach i o tym, kto nim jest dla kogo?
Scenariuszowo jest na tyle przyzwoicie, że sam zacząłem się zastanawiać nad swoim życiem, co by było gdyby.
Rysunkowo bez zmian, oprócz dodanych kolorów w tonacji brunatno-beżowej. Gdzieś jednak ginie millerowy efekt operowania rozległymi plamami. Inaczej się jednak tego zrobić nie dało, bo jak narysować bezbarwne (niewidoczne) dusze w czarno – białym komiksie.
Oba komiksy Krzyśka pokazują, że bardzo sprawny z niego rzemieślnik, jeśli nie artysta ;-) Z chęcią sięgnę po kolejne pozycje tego autora, jeśli zawitają w Kraju nad Wisłą.
Nawiązując jeszcze do czyśćca, w zeszłym roku mój pies Fafik miał okazję przebywać w Limbo (czymś na kształt tegoż, jednak z tym nie utożsamiane), znajdującym się w uroczym, chorwackim miasteczku Rovinj.
Konsumpcja na schodach, znakomitych sandwiczy popijanych cappuccino, serwowanych przez melancholijną właścicielkę, z jednoczesnym obserwowaniem zdyszanych, wspinających się tuż obok turystów i rozleniwionych, grzejących się w słońcu kotów = jedno z najmilszych wspomnień minionego lata.
Podczas jego procesu, wiele niejasności nie zostało nigdy wyjaśnionych, a sam podejrzany (ostatecznie skazany na śmierć przez ścięcie gilotyną), nigdy nie przyznał się do zabójstwa 10 kobiet i syna jednej z nich.
Chaboute przedstawił swoją wizję zdarzeń, rozgrywających się w podparyskim Gambais, gdzie niepoślednią rolę odgrywają pewien żołnierz i jego kochanka. Może nie jest to scenariuszowy kunszt, jaki przedstawił Moore we „From hell”, jednak nie należy wymagać od wszystkich dzieł zawierających kryminalne zagadki, stopnia zawiłości mistrzowskich rozgrywek szachowych. Składanie klocków Lego też przynosi wiele radości, a jedno i drugie to tak de facto rozrywka.
Kreska - na pierwszy rzut oka toporna i kanciasta, przez co może sprawiać wrażenie dość brzydkiej, do tej historii pasuje jednak jak ulał. Dodatkowo autor sprawnie posługuje się czarnymi plamami tak, że momentami mogą kojarzyć się z „Sin City” Franka Millera. Co prawda można by marudzić jak Sebastian Chosiński albo Dominik Szcześniak, że twarze (szczególnie kobiet) są do siebie dość podobne i emocjonalnie prezentują się jak „Zdziwiona Lola”. Z drugiej strony życzyłbym wielu innym rysownikom publikowanym w naszym zacnym kraju, takiego obycia z ołówkiem i tuszem.
Ostatecznie komiks ten sprawił, że chciałem poznać kolejne produkcje Chaboute, więc zapowiedź „Czyśćca” w ramach cyklu „Plansze Europy” spowodowała szybsze bicie serca.
Jest to opowieść o młodym, samotnym japiszonie, który pewnego dnia dziedziczy po kompletnie nieznanej ciotce (pewnie równie samotnej jak i on sam) wielki dom, a kilka dni później na skutek splotu nieszczęśliwych zdarzeń traci wszystko i ostatecznie ląduje w tytułowym czyśćcu.
Po drodze dostaje się bezdusznym politykierom, dążącym po trupach do celu (a propos tutaj dzisiejsza próbka fatalnie rozumianej poprawności politycznej, gdzie debil nie chcąc nikogo obrazić bezpośrednio, plecie totalnie idiotyczne androny).
Jest też coś o osobistych aniołach i o tym, kto nim jest dla kogo?
Scenariuszowo jest na tyle przyzwoicie, że sam zacząłem się zastanawiać nad swoim życiem, co by było gdyby.
Rysunkowo bez zmian, oprócz dodanych kolorów w tonacji brunatno-beżowej. Gdzieś jednak ginie millerowy efekt operowania rozległymi plamami. Inaczej się jednak tego zrobić nie dało, bo jak narysować bezbarwne (niewidoczne) dusze w czarno – białym komiksie.
Oba komiksy Krzyśka pokazują, że bardzo sprawny z niego rzemieślnik, jeśli nie artysta ;-) Z chęcią sięgnę po kolejne pozycje tego autora, jeśli zawitają w Kraju nad Wisłą.
Nawiązując jeszcze do czyśćca, w zeszłym roku mój pies Fafik miał okazję przebywać w Limbo (czymś na kształt tegoż, jednak z tym nie utożsamiane), znajdującym się w uroczym, chorwackim miasteczku Rovinj.
Konsumpcja na schodach, znakomitych sandwiczy popijanych cappuccino, serwowanych przez melancholijną właścicielkę, z jednoczesnym obserwowaniem zdyszanych, wspinających się tuż obok turystów i rozleniwionych, grzejących się w słońcu kotów = jedno z najmilszych wspomnień minionego lata.
czwartek, 4 marca 2010
Alice in Wonderland
ALE GÓWNO!!!
Tak rzekła panienka, siedząca obok mnie, gdy zaczęły się napisy końcowe najnowszego filmu Tima Burtona.
Krótko i treściwie ;D
Najgorsze jest to, że w takim wypadku... jestem gównojadem. Świeżutkie danie, szalonego reżysera baaardzo mi smakowało.
Przyznam się szczerze, że przygód Alicji nigdy nie czytałem. Znam je z filmu Disneya, ale nie tego klasycznego, z blondwłosą dziewuszką w błękitnym fartuszku, tylko wariacji z Myszką Miki w roli głównej, a także niezliczonych zapożyczeń i inspiracji popkulturowych.
Burton wymieszał wszelakie wątki z obydwu opowieści o Alicji, która w tym filmie jest dorastającą panną na wydaniu, niegodzącą się na gorset konwenansów epoki.
Sporo wątków i postaci zostało pominiętych, więc osoby liczące na 100% ekranizację prozy, mogą być srodze zawiedzeni.
Scenografia, muzyka (Elfman), stroje i nastroje ;-) to cały czas burtonowskie klimaty, choć odrobinę przefiltrowane przez Disneya, więc nie jest tak do końca mrocznie i szalenie. Nie zapominajmy, że jest to bajka dla dzieci ;D
Film oglądałem w oryginalnej wersji językowej, gdzie pod postacią największego skurwiela podpisuje się nie kto inny, tylko sam Christopher Lee (zresztą za wiele do powiedzenia nie miał ;-)
Główne skrzypce w opowieści, gra Szalony Kapelusznik grany przez Johnny'ego Deppa. W filmach Burtona cały czas wysoka klasa i ten sam typ postaci. W polskiej wersji językowej, głos podkłada Czarek "Kiler" Pazura - totalny samobój (obojętnie w jakim podkładzie - gra tą samą rolę). Aż żal nie wykorzystania talentu Jarosława Boberka, moim skromnym zdaniem, mistrza polskiego dubbingu, potrafiącego samym głosem stworzyć miliony różnych postaci.
Helena Bohnam Carter (prywatnie żona reżysera) rewelacyjnie zagrała Czerwoną Królową - czyli apodyktycznego bachora z monstrualnie wielką głową (polski głos - Kasia Figura).
Idealnie został obsadzony jeden z moich ulubionych komików - Matt Lucas aka Daffyd Thomas z Little Britain (lol), w podwójnej roli braci-bliźniaków Dyludylu.
Jednakże najlepszą postacią, która kradnie całej reszcie show, jest generowany komputerowo Kot z Cheshire. Ten uśmiech zniewala ;-)
Tak rzekła panienka, siedząca obok mnie, gdy zaczęły się napisy końcowe najnowszego filmu Tima Burtona.
Krótko i treściwie ;D
Najgorsze jest to, że w takim wypadku... jestem gównojadem. Świeżutkie danie, szalonego reżysera baaardzo mi smakowało.
Przyznam się szczerze, że przygód Alicji nigdy nie czytałem. Znam je z filmu Disneya, ale nie tego klasycznego, z blondwłosą dziewuszką w błękitnym fartuszku, tylko wariacji z Myszką Miki w roli głównej, a także niezliczonych zapożyczeń i inspiracji popkulturowych.
Burton wymieszał wszelakie wątki z obydwu opowieści o Alicji, która w tym filmie jest dorastającą panną na wydaniu, niegodzącą się na gorset konwenansów epoki.
Sporo wątków i postaci zostało pominiętych, więc osoby liczące na 100% ekranizację prozy, mogą być srodze zawiedzeni.
Scenografia, muzyka (Elfman), stroje i nastroje ;-) to cały czas burtonowskie klimaty, choć odrobinę przefiltrowane przez Disneya, więc nie jest tak do końca mrocznie i szalenie. Nie zapominajmy, że jest to bajka dla dzieci ;D
Film oglądałem w oryginalnej wersji językowej, gdzie pod postacią największego skurwiela podpisuje się nie kto inny, tylko sam Christopher Lee (zresztą za wiele do powiedzenia nie miał ;-)
Główne skrzypce w opowieści, gra Szalony Kapelusznik grany przez Johnny'ego Deppa. W filmach Burtona cały czas wysoka klasa i ten sam typ postaci. W polskiej wersji językowej, głos podkłada Czarek "Kiler" Pazura - totalny samobój (obojętnie w jakim podkładzie - gra tą samą rolę). Aż żal nie wykorzystania talentu Jarosława Boberka, moim skromnym zdaniem, mistrza polskiego dubbingu, potrafiącego samym głosem stworzyć miliony różnych postaci.
Helena Bohnam Carter (prywatnie żona reżysera) rewelacyjnie zagrała Czerwoną Królową - czyli apodyktycznego bachora z monstrualnie wielką głową (polski głos - Kasia Figura).
Idealnie został obsadzony jeden z moich ulubionych komików - Matt Lucas aka Daffyd Thomas z Little Britain (lol), w podwójnej roli braci-bliźniaków Dyludylu.
Jednakże najlepszą postacią, która kradnie całej reszcie show, jest generowany komputerowo Kot z Cheshire. Ten uśmiech zniewala ;-)
Projekty Białej Królowej
i Czerwonej Królowej
są wyjątkowo podobne do person występujących w kampanii reklamowej tenisówek Converse, stworzonej w 2007 roku przez uznanego, polskiego fotografa, młodego pokolenia Andrzeja Dragana.
Na jego miejscu mocno bym się zastanowił nad egzekwowaniem praw autorskich od producentów filmu ;-)
Tim Burton stworzył film czerpiący garściami z obydwu opowiadań Lewisa Carrolla, opowiadając zupełnie nową historię na podstawie powszechnie znanych epizodów. Z drugiej strony widać, że ograniczały jego wyobraźnię ramy dziecięcego i infantylnego sposobu prowadzenia bajek wg Disneya.
Jeżeli nie jesteście wyznawcami jedynej, słusznej wizji Carrolla jak i Burtona, film ten powinien przypaść Wam do gustu.
Gdyby ktoś chciałby jeszcze więcej poczytać sobie o tym filmie, proszę bardzo: Polityka, Newsweek, GW i Dziennik.
Ja z chęcią zobaczyłbym ten musical ;-) z 1976 roku:
Subskrybuj:
Posty (Atom)