czwartek, 9 czerwca 2011

X-men. First class

Z całej fantastycznej, marvelowskiej ferajny, drużyna X-men oraz ich niewiarygodne przygody podobają mi się najbardziej.

Nie zgłębiałem dlaczego akurat oni.
Może chodzi o dużą różnorodność i możliwości bohaterów.
Może temat odwiecznego ścierania się dobra i zła.
Może problematyka odmienności oraz jej społecznej akceptacji.
Spider, tak jak Supek jest zbyt harcerzykowaty, Fantastyczna Czwórka wydumana, Daredevil stosunkowo słabo znany na polskim rynku, ewentualnie liczy się Punisher i jego brutalna vendetta.
Pomimo mojego wykształcenia, prawdopodobieństwo rzeczywistego pojawienia się mutantów wśród Homo sapiens, wydaje się najbardziej prawdopodobne.
Ot, zwykła mała mutacja (przestawienie niewielkiej sekwencji genów) i już młody, zbuntowany nastolatek, może za pomocą pryszczy na twarzy, wytwarzać międzywymiarowe portale.
Zatem chyba najbardziej chodzi o rys prawdopodobieństwa i realizmu ;D

Poprzez pokazanie pierwszych, wspólnych przygód, motywów działań, mozolnej nauki panowania nad swoimi mocami, genezę jednego z najważniejszych wątków tego uniwersum (konfliktu między Profesorem X oraz Magneto), umieszczenie opowieści w rzeczywistych, historycznych wydarzeniach (konflikt kubański), najnowsze przygody zmutowanych są kolejną kinową próbą urealnienia superbohaterów.

Czy udaną?

Poprzednie części cyklu, były jednym, efektownym fajerwerkiem, tym razem efekty specjalne również są bardzo smakowite, jednak nie dominują nad całą opowieścią, która głównie prowadzona jest wokół poszukiwań Magneto, nazistowskiego oprawcy oraz chęci odwetu za doznane krzywdy.
Czarny charakter, jak zwykle w tego typu produkcjach, ma niecny plan zapanowania nad światem, w związku z czym należy mu przeszkodzić w osiągnięciu tego celu.

Pojawia się cała ferajna nowych mutantów, nie pokazywanych w poprzednich częściach.
W fabule poukrywanych jest sporo smaczków dla fanów komiksowej serii, jak i poprzednich filmów.

Dla każdego coś miłego.
Nic dziwnego, skoro za reżyserkę zabrał się jeden z ostatnich odnowicieli tego typu kinowej konwencji, który wcześniej popełnił rewelacyjny obraz, opowiadający o tym co by było, gdyby za bieganie w kolorowych rajtuzach wzięli się zwykli ludzie.

Po wymiksowaniu tych wszystkich składników powstał film... letni ;)
Idealna, jednorazówka na letnie popołudnie.
Jest o niebo lepszy od niesławnej Genezy Wolverina, lepszy od poprzednich części cyklu, jednak zupełnie średni wśród reszty komiksowej pulpy.

Od siebie mogę tylko dodać, że przy tak poprowadzonej historii, dużo bliżej jest mi do filozofii wyznawanej przez Magneto i Bractwo Złych Mutantów ;)

3 komentarze:

  1. Mnie ten film kupił nawiązaniami do Bondów. Nawet świat, w którym dzieje się fabuła to przecież uniwersum Bondów (zwłaszcza tych z Connerym). Choćby w scenie z jachtem rozpoczętej Erikiem paradującym w stroju płetwonurka a kończącej się ucieczką łotrów łodzią podwodną - klasyka!

    Wyszedłem z kina zachwycony.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem ogromnym fanem X-men, dlatego też jedyną rzeczą, która mi przeszkadza, jest kręcenie fimu bez oparcia na podstawie komiksu.
    A w dobie dwudziestego pierwszego wieku i współczesnych możliwości technicznych np. "Dark Phoenix Saga" mogłaby okazać się prawdziwym arcydziełem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Macieju, masz całkowitą rację z bondowskim tropem. Tego typu mrugnięć też była cała masa.
    Zresztą do czego to doszło, żeby współczesny Bond był jak Jason Bourne, natomiast za klasycznego Bonda robił Magneto ;)

    Ketiov, z Dark Phoenix jeszcze bym poczekał.
    Zbyt łatwo można spierdolić tą epopeję.
    Marzę, żeby w jakimś odcinku X-menów głównym vallainem był Apocalypse ;D

    OdpowiedzUsuń