poniedziałek, 19 grudnia 2011
Obokuri Eeumi
Stawiam nowy dom,
Na ziemi odnalezionej.
Dach pokrywam źdźbłami trzciny,
Starannie związanymi w snopy.
Przy kamiennym murze,
Uczcijmy to złote gniazdo,
Który uwiły setki
Czarnych kań skrzydlatych.
Niedługo nadejdzie ósmy miesiąc,
A ja nie mam żadnego stroju.
Użycz mi bracie choć jeden rękaw,
Bo chcę założyć coś radosnego.
Pragnę odziać dzieci oraz bliskich,
W ostatnie kimono, które posiadam.
Sama okryję się winoroślami,
Zebranymi wysoko w górach.
Księżyca pełni blask w dół spływa
I oświetla ziemię boskim lśnieniem.
Pragnę, by chmury go odrobinę przyćmiły,
Kiedy wkrada się mój ukochany.
wtorek, 6 grudnia 2011
Gentleman z pieskiem
Dziewięć miesięcy!
Standardowa samica Homo sapiens, chodzi tyle w stanie błogosławionym.
Tyle też trzeba było czekać na Candy od Kimonka, do którego zgłosiłem się, buńczucznie dodając, że każdemu lepię się do rąk, nawet jako los na loterii oraz zaznaczając (będąc pewnym wygranej), jak ma wyglądać ten obraz.
W tym czasie było dość głośno, na temat najnowszego odkrycia, dotyczącego najsłynniejszego obrazu Leosia da Vi, jakoby modelką pozującą do niego był... ON, czyli domniemany kochanek artysty. Stąd krótka droga do tego, żeby jedyny obraz mistrza, będący w polskim posiadaniu, niemiłosiernie poniewierany (podróżujący) po świecie, został współcześnie sparafrazowany (model-modelka; podróże Fafika, w kontekście wędrówek obrazu, strój renesansowy-współczesny).
Jakież było wszystkich zaskoczenie (organizatora, "maszyny losującej", moje, innych uczestników oraz biernych obserwatorów), gdy żartobliwe słowa okazały się prorocze.
Właściwie ten moment można traktować, jako narodziny naszej (jeszcze nie nazwanej kooperacji HamKid), gdzie jedno stanowiło nieustannie inspirujące tworzywo, a drugie było stworzycielem.
Tego samego dnia, udałem się na jeszcze zamarznięte jezioro i korzystając z pięknej pogody, wykąpałem się w nim, a przy okazji wykonałem dokumentację fotograficzną, w różnych pozach oraz naświetleniu.
Kimon wykonał kilka szkiców, z których każdemu podobał się inny.
Spontanicznie ogłosiliśmy konkurs, w którym czytelnicy obu blogów wybierali lepszą opcję.
Bonusem do zabawy, była możliwość współtworzenia "dzieła", poprzez wymyślenie jakiegoś dodatku oraz tła.
Żeby było jasno, przejrzyście oraz sprawiedliwie, arbitrem została, poproszona o to Doro, która wybrała propozycję Anety - Sznur pereł proponuję - dla podkreślenia watku "trans".
Pozwolę sobie zacytować uzasadnienie werdyktu, ponieważ idealnie opisuje skończony już obraz:
Najbardziej przemawia do mnie sznur pereł, może być fantazyjnie zawiązany lub analogicznie do "Damy z łasiczką" - swobodny.
Bujność znaczeniowa postaci; jej mocny charakter, monumentalizacja, ukłon w stronę klasyki ["Dama z gronostajem/łasiczką"] jest strzałem w dziesiątkę.
Zwierzątkiem definiującym skojarzenie jest tu Fafik. Przychylam się wszystkimi czterema rękami do tego, aby lepiej go wyeksponować.
Współczesne ubranie bohatera odsyła nas i więzi w teraźniejszości, pozostawiając jednak pole do popisu wyobraźni temporalnej - "co by było gdyby był Jej współczesnym? Jak namalowałby Hadesa Sam Mistrz?", "puszczając oko" w stronę widza strojem i kapturem.
Ciekawym uzupełnieniem i przypomnieniem, że Hades bawi się własnym wizerunkiem bez lęku i z pełną swobodą, byłyby właśnie perły - za całym bagażem znaczeń i skojarzeń.
Bez żalu odrzucam inne, ciekawe propozycje --- absolutne minimum zastosowanych środków jest tu wyznacznikiem smaku - to ukłon w stronę inteligencji widza, czyli Waszą!
Na zakończenie zabawy, wyraziłem ubolewanie, że niestety jurorka nie zdecydowała się na żadne, freakowe tło ;(
Po dzisiejszym ujrzeniu skończonego obrazu, muszę powiedzieć, że WARTO BYŁO CZEKAĆ tyle dni oraz ZWRÓCIĆ HONOR MĄDRZEJSZEJ!
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie pomarudził ;D
Wydaje mi się, że Kimon wbrew zaleceniom Doro, nie wyeksponował odrobinę bardziej Fafika.
Tak wiem, że jest on właśnie takiej wielkości.
Po drugie, brak na bluzie, omawianego zakulisowo motywu.
Choć obecnie mam już duże wątpliwości, czy rzeczywiście powinien się na niej znaleźć, nie psując całości? To pytanie skierowane jest do Was, w ramach wieńczącej zabawy ;>
Na zakończenie, pewne dodatkowe uściślenia oraz informacje, odnośnie zakończenia projektu HamKid.
Większości z Was, fakt ten jest zupełnie obojętny, część ubolewa nad końcem, część z radością zaciera łapki.
Jak informowałem w pożegnalnym wpisie u @, chociaż wzajemne nakręcanie dobiegło końca, to dopiero teraz będziecie oglądali tego ostateczne owoce, takie jak dzisiaj lub w piątek.
Zatem niebawem światło dzienne ujrzy finalny, orgiastyczny Szatan, którego fragment prezentował się tak. Natomiast w blasku księżyca, zalśni "Malinowy sputnik" i jeszcze wiele, wiele innych chrabąszczy.
Dedykacja muzyczna, wyjątkowo nie będzie wrzucona bezpośrednio na bloga, bo akurat ten teledysk ma złośliwie wyłączoną opcję prezentacji filmu na stronach ;(
Słowa piosenki są piękne, obrazy w teledysku również, a niedoceniana wykonawczyni, właśnie zaliczyła zgon.
Standardowa samica Homo sapiens, chodzi tyle w stanie błogosławionym.
Tyle też trzeba było czekać na Candy od Kimonka, do którego zgłosiłem się, buńczucznie dodając, że każdemu lepię się do rąk, nawet jako los na loterii oraz zaznaczając (będąc pewnym wygranej), jak ma wyglądać ten obraz.
W tym czasie było dość głośno, na temat najnowszego odkrycia, dotyczącego najsłynniejszego obrazu Leosia da Vi, jakoby modelką pozującą do niego był... ON, czyli domniemany kochanek artysty. Stąd krótka droga do tego, żeby jedyny obraz mistrza, będący w polskim posiadaniu, niemiłosiernie poniewierany (podróżujący) po świecie, został współcześnie sparafrazowany (model-modelka; podróże Fafika, w kontekście wędrówek obrazu, strój renesansowy-współczesny).
Jakież było wszystkich zaskoczenie (organizatora, "maszyny losującej", moje, innych uczestników oraz biernych obserwatorów), gdy żartobliwe słowa okazały się prorocze.
Właściwie ten moment można traktować, jako narodziny naszej (jeszcze nie nazwanej kooperacji HamKid), gdzie jedno stanowiło nieustannie inspirujące tworzywo, a drugie było stworzycielem.
Tego samego dnia, udałem się na jeszcze zamarznięte jezioro i korzystając z pięknej pogody, wykąpałem się w nim, a przy okazji wykonałem dokumentację fotograficzną, w różnych pozach oraz naświetleniu.
Kimon wykonał kilka szkiców, z których każdemu podobał się inny.
Spontanicznie ogłosiliśmy konkurs, w którym czytelnicy obu blogów wybierali lepszą opcję.
Bonusem do zabawy, była możliwość współtworzenia "dzieła", poprzez wymyślenie jakiegoś dodatku oraz tła.
Żeby było jasno, przejrzyście oraz sprawiedliwie, arbitrem została, poproszona o to Doro, która wybrała propozycję Anety - Sznur pereł proponuję - dla podkreślenia watku "trans".
Pozwolę sobie zacytować uzasadnienie werdyktu, ponieważ idealnie opisuje skończony już obraz:
Najbardziej przemawia do mnie sznur pereł, może być fantazyjnie zawiązany lub analogicznie do "Damy z łasiczką" - swobodny.
Bujność znaczeniowa postaci; jej mocny charakter, monumentalizacja, ukłon w stronę klasyki ["Dama z gronostajem/łasiczką"] jest strzałem w dziesiątkę.
Zwierzątkiem definiującym skojarzenie jest tu Fafik. Przychylam się wszystkimi czterema rękami do tego, aby lepiej go wyeksponować.
Współczesne ubranie bohatera odsyła nas i więzi w teraźniejszości, pozostawiając jednak pole do popisu wyobraźni temporalnej - "co by było gdyby był Jej współczesnym? Jak namalowałby Hadesa Sam Mistrz?", "puszczając oko" w stronę widza strojem i kapturem.
Ciekawym uzupełnieniem i przypomnieniem, że Hades bawi się własnym wizerunkiem bez lęku i z pełną swobodą, byłyby właśnie perły - za całym bagażem znaczeń i skojarzeń.
Bez żalu odrzucam inne, ciekawe propozycje --- absolutne minimum zastosowanych środków jest tu wyznacznikiem smaku - to ukłon w stronę inteligencji widza, czyli Waszą!
Na zakończenie zabawy, wyraziłem ubolewanie, że niestety jurorka nie zdecydowała się na żadne, freakowe tło ;(
Po dzisiejszym ujrzeniu skończonego obrazu, muszę powiedzieć, że WARTO BYŁO CZEKAĆ tyle dni oraz ZWRÓCIĆ HONOR MĄDRZEJSZEJ!
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie pomarudził ;D
Wydaje mi się, że Kimon wbrew zaleceniom Doro, nie wyeksponował odrobinę bardziej Fafika.
Tak wiem, że jest on właśnie takiej wielkości.
Po drugie, brak na bluzie, omawianego zakulisowo motywu.
Choć obecnie mam już duże wątpliwości, czy rzeczywiście powinien się na niej znaleźć, nie psując całości? To pytanie skierowane jest do Was, w ramach wieńczącej zabawy ;>
Na zakończenie, pewne dodatkowe uściślenia oraz informacje, odnośnie zakończenia projektu HamKid.
Większości z Was, fakt ten jest zupełnie obojętny, część ubolewa nad końcem, część z radością zaciera łapki.
Jak informowałem w pożegnalnym wpisie u @, chociaż wzajemne nakręcanie dobiegło końca, to dopiero teraz będziecie oglądali tego ostateczne owoce, takie jak dzisiaj lub w piątek.
Zatem niebawem światło dzienne ujrzy finalny, orgiastyczny Szatan, którego fragment prezentował się tak. Natomiast w blasku księżyca, zalśni "Malinowy sputnik" i jeszcze wiele, wiele innych chrabąszczy.
Dedykacja muzyczna, wyjątkowo nie będzie wrzucona bezpośrednio na bloga, bo akurat ten teledysk ma złośliwie wyłączoną opcję prezentacji filmu na stronach ;(
Słowa piosenki są piękne, obrazy w teledysku również, a niedoceniana wykonawczyni, właśnie zaliczyła zgon.
czwartek, 1 grudnia 2011
Bizarre Bite 6 - Marchewkowy cymes
Święta Bożego Narodzenia tuż, tuż i znowu zacznie się upominkowo-kuchenne szaleństwo.
Chciałbym zaproponować Wam na wigilijny stół, coś prawie że klasycznego, tylko nie wywodzące się z katolickiej tradycji.
Cymes!
W żydowskiej kuchni jest prawie tak niezbędny, jak polska micha kaszy lub kartofli.
Pierwszy raz jadłem rozgotowaną marchewkę z rodzynkami w Knajpie u Fryzjera. Danie proste jak drut, a ja autentycznie ujrzałem gwiazdy.
Właściwie jest to mój najpierwszy, samodzielny przepis, który udoskonalałem do obecnej formy przez ładnych kilka lat i właśnie dla tej potrawy powstał ten kulinarny, blogowy kącik. W eksperymentowaniu z gotowanym korzeniem marchwi, sięgałem po takie dziwne dodatki, jak czosnek, czy imbir, jednak kompletnie się nie sprawdziły, choć i tak nie byłbym sobą, gdybym nie dodał nic od siebie.
Przejdźmy do meritum!
MARCHEWKOWY CYMES
Składniki:
1 kg marchewki (dodatkowo biorę dwa korzenie więcej, żeby po oskrobaniu było kilograma),
1 cytryna,
spora garść rodzynek,
tyle samo suszonych śliwek,
łyżeczka miodu,
oliwa,
pół szklanki wody,
chili oraz cynamon.
Czas przygotowania: 1 godzina.
Sposób przygotowania:
Obraną marchewkę kroimy na dość grube (około 0,5 cm krążki), wrzucamy do dużego garnka (im szerszy spód, tym lepiej), podlewamy obficie oliwą i smażymy około 5 minut, aż marchewka puści soczek.
Wlewamy wodę, dodajemy miód i na najmniejszym ogniu dusimy pod przykryciem, mieszając od czasu do czasu.
Drogą na skróty jest całkowite zalanie marchewki i gotowanie aż zmięknie.
W mojej wersji chodzi o to, żeby marchewka nie była rozgotowana prawie na papkę, tylko żeby będąc miękką, delikatnie chrupała, a także żeby nie wygotować cennych mikroskładników.
Gdy marchew się dusi, z porządnie wyszorowanej cytryny cienko odkrawamy skórkę i kroimy w cienkie paseczki. Śliwki przekrawamy na pół, a rodzynki zostawiamy w spokoju.
Posiekaną skórkę wrzucamy do naczynia.
Gdy marchewka zaczyna mięknąć, dolewamy cały sok, wyciśnięty z oskórowanej cytryny.
Nie dajemy go na samym początku, gdyż warzywo będzie dłużej twarde.
Gotujemy jeszcze jakieś 10 minut. Następnie równomiernie obsypujemy chili (tylko tyle, żeby było czuć pikantną nutę) oraz cynamonem (dwa razy bardziej niż chili).
Na koniec dodajemy rodzynki oraz śliwki, które wchłoną pozostałą wodę.
Oczywiście gdyby woda odparowała wcześniej, to dolewamy żeby się nie przypaliło.
Gotujemy jeszcze 5 minut i danie jest gotowe do konsumowania, choć o niebo lepsze jest na drugi dzień.
Wszyscy którym dawałem do spróbowania marchew na słodko, najpierw ze zdziwieniem kręcili nosem, a później ci najmniej otwarci na kulinarne eksperymenty mówili, że owszem smaczne, ale wolą golonkę, ziemniaki, schabowy, itd., natomiast cała reszta była absolutnie zachwycona.
Dlatego jest to moje popisowe danie i uważam, że idealnie może pasować do wigilijnej kolacji, jako dodatek lub danie główne.
Chciałbym zaproponować Wam na wigilijny stół, coś prawie że klasycznego, tylko nie wywodzące się z katolickiej tradycji.
Cymes!
W żydowskiej kuchni jest prawie tak niezbędny, jak polska micha kaszy lub kartofli.
Pierwszy raz jadłem rozgotowaną marchewkę z rodzynkami w Knajpie u Fryzjera. Danie proste jak drut, a ja autentycznie ujrzałem gwiazdy.
Właściwie jest to mój najpierwszy, samodzielny przepis, który udoskonalałem do obecnej formy przez ładnych kilka lat i właśnie dla tej potrawy powstał ten kulinarny, blogowy kącik. W eksperymentowaniu z gotowanym korzeniem marchwi, sięgałem po takie dziwne dodatki, jak czosnek, czy imbir, jednak kompletnie się nie sprawdziły, choć i tak nie byłbym sobą, gdybym nie dodał nic od siebie.
Przejdźmy do meritum!
MARCHEWKOWY CYMES
Składniki:
1 kg marchewki (dodatkowo biorę dwa korzenie więcej, żeby po oskrobaniu było kilograma),
1 cytryna,
spora garść rodzynek,
tyle samo suszonych śliwek,
łyżeczka miodu,
oliwa,
pół szklanki wody,
chili oraz cynamon.
Czas przygotowania: 1 godzina.
Sposób przygotowania:
Obraną marchewkę kroimy na dość grube (około 0,5 cm krążki), wrzucamy do dużego garnka (im szerszy spód, tym lepiej), podlewamy obficie oliwą i smażymy około 5 minut, aż marchewka puści soczek.
Wlewamy wodę, dodajemy miód i na najmniejszym ogniu dusimy pod przykryciem, mieszając od czasu do czasu.
Drogą na skróty jest całkowite zalanie marchewki i gotowanie aż zmięknie.
W mojej wersji chodzi o to, żeby marchewka nie była rozgotowana prawie na papkę, tylko żeby będąc miękką, delikatnie chrupała, a także żeby nie wygotować cennych mikroskładników.
Gdy marchew się dusi, z porządnie wyszorowanej cytryny cienko odkrawamy skórkę i kroimy w cienkie paseczki. Śliwki przekrawamy na pół, a rodzynki zostawiamy w spokoju.
Posiekaną skórkę wrzucamy do naczynia.
Gdy marchewka zaczyna mięknąć, dolewamy cały sok, wyciśnięty z oskórowanej cytryny.
Nie dajemy go na samym początku, gdyż warzywo będzie dłużej twarde.
Gotujemy jeszcze jakieś 10 minut. Następnie równomiernie obsypujemy chili (tylko tyle, żeby było czuć pikantną nutę) oraz cynamonem (dwa razy bardziej niż chili).
Na koniec dodajemy rodzynki oraz śliwki, które wchłoną pozostałą wodę.
Oczywiście gdyby woda odparowała wcześniej, to dolewamy żeby się nie przypaliło.
Gotujemy jeszcze 5 minut i danie jest gotowe do konsumowania, choć o niebo lepsze jest na drugi dzień.
Wszyscy którym dawałem do spróbowania marchew na słodko, najpierw ze zdziwieniem kręcili nosem, a później ci najmniej otwarci na kulinarne eksperymenty mówili, że owszem smaczne, ale wolą golonkę, ziemniaki, schabowy, itd., natomiast cała reszta była absolutnie zachwycona.
Dlatego jest to moje popisowe danie i uważam, że idealnie może pasować do wigilijnej kolacji, jako dodatek lub danie główne.
wtorek, 22 listopada 2011
Tintin Forever Young
Tintin w krajach frankofońskich, a szczególnie w Belgii, z której pochodzi jest idolem.
Znają go wszyscy, więc premiera filmu z jego przygodami, była prawie że narodowym świętem.
Z Polską jest odrobinkę inaczej. W kraju gdzie przeciętny obywatel ledwie kojarzy Żbika, Tytusa czy Kajka z Kokoszem, jakiś rysunkowy belgijski dziennikarz, którego żywot wzięli na warsztat Spielberg & Jackson, budzi co najwyżej zdziwienie.
Tymczasem współtwórca kina tzw. Nowej Przygody, zainteresował się rudzielcem zupełnie przez przypadek, kiedy jakiś z fanów zwrócił uwagę, że Indiana Jones to kalka z Tintina.
Sprawdził, zapalił się do pomysłu, kupił prawa do ekranizacji, dostał błogosławieństwo autora i pomysł trafił na długie lata do zamrażarki.
Koniec końców jednak musiał pojawić się na dużych ekranach.
Pytanie, czy warto to oglądać?
Przyznam się, że dla mnie jako fana historyjek obrazkowych, lektura tych komiksów jest traumatyczna.
Nie chodzi o to, że komiks jest zły.
To jest arcydzieło gatunku! Tylko że baaardzo stare.
Dialogi są drętwe i przegadane, rysunki wykonane nowatorską techniką ligne claire, z jednej strony są bardzo piękne, z drugie rażą anachroniczną statycznością. Odbioru nie ułatwia polskie wydanie większości opowiadań. Co prawda dzięki pomniejszeniu formatu, mogliśmy zapoznać się z wszystkimi księgami, natomiast odczytywanie przeładowanych tekstem dymków, to droga przez mękę.
Czytając komentarze dotyczące spielbergowej ekranizacji, słyszy się że infantylnie, że zbytnie odejście od oryginału, że pominięcie ważnych bohaterów, że 3D, że otwarte zakończenie.
Powiem tak - BULL SHIT!!!
Reżyser wycisnął tą starą ramotkę jak cytrynę, dodając esencję swojego własnego stylu.
Film ogląda się z zapartym tchem, dla przeciętnego polskiego widza, pewne braki w stosunku do wersji papierowej, nie będą żadnym problemem, pominięte postacie siłą rzeczy muszą pojawić się w kontynuacji.
Podobało mi się, że producenci nie zrezygnowali z dość kontrowersyjnych rozwiązań fabularnych, bo przyznajmy się szczerze, komiks zbytnio nie grzeszy współcześnie rozumianą (wypaczoną) poprawnością polityczną. Zatem epizodyczne persony autentycznie giną, kapitan statku chla na umór, a pies też pociąga z butelki.
Niezamierzenie śmieszny dla Polaka, może okazać się szwarccharakter, bo niby skąd za Oceanem mogli wiedzieć, że przypomina Pana Kleksa.
Znów zawiodłem się na technologii trójwymiarowej. Co prawda tym razem miałem alternatywę, ale skuszony słynnymi nazwiskami, sądziłem że będzie dobrze. O niebo lepiej wyglądało to, w robionej taką samą techniką animacji prawdziwych aktorów Opowieści wigilijnej (to jeden z tych filmów z jednej ręki, wspominanych w poprzedniej recenzji).
Kto lubi Kino Nowej Przygody (proste, efektowne, rozrywkowe), koniecznie musi obejrzeć ten film!
Znają go wszyscy, więc premiera filmu z jego przygodami, była prawie że narodowym świętem.
Z Polską jest odrobinkę inaczej. W kraju gdzie przeciętny obywatel ledwie kojarzy Żbika, Tytusa czy Kajka z Kokoszem, jakiś rysunkowy belgijski dziennikarz, którego żywot wzięli na warsztat Spielberg & Jackson, budzi co najwyżej zdziwienie.
Tymczasem współtwórca kina tzw. Nowej Przygody, zainteresował się rudzielcem zupełnie przez przypadek, kiedy jakiś z fanów zwrócił uwagę, że Indiana Jones to kalka z Tintina.
Sprawdził, zapalił się do pomysłu, kupił prawa do ekranizacji, dostał błogosławieństwo autora i pomysł trafił na długie lata do zamrażarki.
Koniec końców jednak musiał pojawić się na dużych ekranach.
Pytanie, czy warto to oglądać?
Przyznam się, że dla mnie jako fana historyjek obrazkowych, lektura tych komiksów jest traumatyczna.
Nie chodzi o to, że komiks jest zły.
To jest arcydzieło gatunku! Tylko że baaardzo stare.
Dialogi są drętwe i przegadane, rysunki wykonane nowatorską techniką ligne claire, z jednej strony są bardzo piękne, z drugie rażą anachroniczną statycznością. Odbioru nie ułatwia polskie wydanie większości opowiadań. Co prawda dzięki pomniejszeniu formatu, mogliśmy zapoznać się z wszystkimi księgami, natomiast odczytywanie przeładowanych tekstem dymków, to droga przez mękę.
Czytając komentarze dotyczące spielbergowej ekranizacji, słyszy się że infantylnie, że zbytnie odejście od oryginału, że pominięcie ważnych bohaterów, że 3D, że otwarte zakończenie.
Powiem tak - BULL SHIT!!!
Reżyser wycisnął tą starą ramotkę jak cytrynę, dodając esencję swojego własnego stylu.
Film ogląda się z zapartym tchem, dla przeciętnego polskiego widza, pewne braki w stosunku do wersji papierowej, nie będą żadnym problemem, pominięte postacie siłą rzeczy muszą pojawić się w kontynuacji.
Podobało mi się, że producenci nie zrezygnowali z dość kontrowersyjnych rozwiązań fabularnych, bo przyznajmy się szczerze, komiks zbytnio nie grzeszy współcześnie rozumianą (wypaczoną) poprawnością polityczną. Zatem epizodyczne persony autentycznie giną, kapitan statku chla na umór, a pies też pociąga z butelki.
Niezamierzenie śmieszny dla Polaka, może okazać się szwarccharakter, bo niby skąd za Oceanem mogli wiedzieć, że przypomina Pana Kleksa.
Znów zawiodłem się na technologii trójwymiarowej. Co prawda tym razem miałem alternatywę, ale skuszony słynnymi nazwiskami, sądziłem że będzie dobrze. O niebo lepiej wyglądało to, w robionej taką samą techniką animacji prawdziwych aktorów Opowieści wigilijnej (to jeden z tych filmów z jednej ręki, wspominanych w poprzedniej recenzji).
Kto lubi Kino Nowej Przygody (proste, efektowne, rozrywkowe), koniecznie musi obejrzeć ten film!
niedziela, 20 listopada 2011
Immortals
W czasach licealnych, mitologia grecka była moim konikiem. Doskonale orientowałem się w tych wszystkich boskich koligacjach (kto, z kim, kiedy, dlaczego). Autentycznie miałem sporego hopla na tym punkcie ;D
Zatem obejrzenie "Immortals" było czymś zupełnie naturalnym.
W wielkim skrócie, w filmie chodzi o to, że jest sobie gostek, który zawiedziony bezczelną boską bezczynnością, postanawia ich zgładzić, a ci żeby chronić swoje leniwe dupska, dopiero wtedy biorą się niemrawo do roboty, wyszukując sobie człowieka od brudnej roboty, który robi swoje, ale tych na górze też ma w poważaniu.
Jednym słowem przesłanie jest takie, że jeżeli istnieją bóstwa (pojedyncze czy mnogie), to niech sobie siedzą gdzieś tam wysoko, nie wtrącając się w nasz ludzki biznes, bo to my jesteśmy potrzebni im, a nie odwrotnie.
Dla mitologicznego purysty, opowieść jest totalnie debilnym bełkotem.
Pomieszanie historii, postaci, ról, miejsc i czasu!!!
Gdyby Zeus istniał, już dawno jebnąłby gromem w tfurców.
Plastycznie dzieło stoi na najwyższym podium.
Komputerowo podrasowane kadry, chociaż nie tak zaskakujące jak przy "300". Starano się rozróżnić świat ludzki od boskiego, szczególnie w scenach walk. Ci pierwsi biją się niezdarnie, powoli, brzydko, natomiast pacanie się drugich, to czysta poezja.
Komputerowo wymuskani aktorzy, wybrani według klucza urodziwości. Nawet znalazła się rola dla jednego z najładniejszych, hollywoodzkich ciałek, które jakiś czas temu taplało się w wannie z Brydzią.
Komputerowo spierdolone 3D. Autentycznie z moich recenzji wynika, że jestem jakimś zagorzałym przeciwnikiem tej technologii, a tak nie jest. Uważam, że dobre 3D nie jest złe. Niestety umiejętne jej wykorzystanie, mogę policzyć na palcach jednej ręki, a najlepsze trójwymiarowe efekty są w reklamach przed seansem ;]
Jeżeli weźmiecie poprawkę, że jest to typowa, amerykańska papka, w której bohater kroczy drogą od wieśniaka do herosa, jeżeli przymkniecie oko, na pospolite w tego rodzaju produkcjach dziury logiczne, jeżeli przełkniecie jedyną w tym dziełku pogadankę ku pokrzepieniu serc, która tym bardziej jest strawna, bo wyrapowana w rytm szczękającego oręża, to wyjdziecie z sali w pełni usatysfakcjonowani oraz odprężająco odmóżdżeni.
Nie ma nic lepszego na stres, niż lekkostrawne, filmowe odkorowanie.
POLECAM!
Zatem obejrzenie "Immortals" było czymś zupełnie naturalnym.
W wielkim skrócie, w filmie chodzi o to, że jest sobie gostek, który zawiedziony bezczelną boską bezczynnością, postanawia ich zgładzić, a ci żeby chronić swoje leniwe dupska, dopiero wtedy biorą się niemrawo do roboty, wyszukując sobie człowieka od brudnej roboty, który robi swoje, ale tych na górze też ma w poważaniu.
Jednym słowem przesłanie jest takie, że jeżeli istnieją bóstwa (pojedyncze czy mnogie), to niech sobie siedzą gdzieś tam wysoko, nie wtrącając się w nasz ludzki biznes, bo to my jesteśmy potrzebni im, a nie odwrotnie.
Dla mitologicznego purysty, opowieść jest totalnie debilnym bełkotem.
Pomieszanie historii, postaci, ról, miejsc i czasu!!!
Gdyby Zeus istniał, już dawno jebnąłby gromem w tfurców.
Plastycznie dzieło stoi na najwyższym podium.
Komputerowo podrasowane kadry, chociaż nie tak zaskakujące jak przy "300". Starano się rozróżnić świat ludzki od boskiego, szczególnie w scenach walk. Ci pierwsi biją się niezdarnie, powoli, brzydko, natomiast pacanie się drugich, to czysta poezja.
Komputerowo wymuskani aktorzy, wybrani według klucza urodziwości. Nawet znalazła się rola dla jednego z najładniejszych, hollywoodzkich ciałek, które jakiś czas temu taplało się w wannie z Brydzią.
Komputerowo spierdolone 3D. Autentycznie z moich recenzji wynika, że jestem jakimś zagorzałym przeciwnikiem tej technologii, a tak nie jest. Uważam, że dobre 3D nie jest złe. Niestety umiejętne jej wykorzystanie, mogę policzyć na palcach jednej ręki, a najlepsze trójwymiarowe efekty są w reklamach przed seansem ;]
Jeżeli weźmiecie poprawkę, że jest to typowa, amerykańska papka, w której bohater kroczy drogą od wieśniaka do herosa, jeżeli przymkniecie oko, na pospolite w tego rodzaju produkcjach dziury logiczne, jeżeli przełkniecie jedyną w tym dziełku pogadankę ku pokrzepieniu serc, która tym bardziej jest strawna, bo wyrapowana w rytm szczękającego oręża, to wyjdziecie z sali w pełni usatysfakcjonowani oraz odprężająco odmóżdżeni.
Nie ma nic lepszego na stres, niż lekkostrawne, filmowe odkorowanie.
POLECAM!
środa, 9 listopada 2011
wtorek, 8 listopada 2011
Fafik's travels 22 - Grudziądz
Grudziądz to miasto powiatowe, leżące niedaleko (około 30 km) mojej wioseczki, a jakoś nigdy nie było sposobności, żeby spojrzeć na nie okiem turysty.
Jednak w ostatnim okresie, miejscowi włodarze zaczęli lansować go jako ciekawą atrakcję do poznania.
W mojej kategorii podróżniczej, Grudziądz jest typową "jednodniówką".
Większość punktów do zaliczenia, znajduje się stosunkowo niedaleko siebie, a jedynie Cytadela, której nie zwiedzałem jest odrobinę w oddaleniu od Centrum.
Wizytówką miasta są nadwiślańskie Spichrze, które oprócz funkcji magazynowych, stanowiły ważny punkt obronny, będąc integralną częścią murów.
Dochodzące do sześciu kondygnacji budynki, od strony miasta nie wyróżniają się niczym szczególnym.
W ich wnętrzach oraz w sąsiadującym Klasztorze Benedyktynek, do którego należy Pałac Opatek,
zorganizowane jest Muzeum Miasta, w którym wydzielone są sale poświęcone jego historii, Ułanom Pomorskim (stacjonował tutaj 18 Pułk),
okolicznej sztuce (dawnej oraz współczesnej), znanemu lekkoatlecie Bronisławowi Malinowskiemu, a także Marszałkowi Piłsudskiemu.
Z pobliskiego wzgórza, na którym w dawnych czasach stał zamek krzyżacki (ostały się ruiny), rozciąga się romantyczny widok na okolicę.
Jednak w ostatnim okresie, miejscowi włodarze zaczęli lansować go jako ciekawą atrakcję do poznania.
W mojej kategorii podróżniczej, Grudziądz jest typową "jednodniówką".
Większość punktów do zaliczenia, znajduje się stosunkowo niedaleko siebie, a jedynie Cytadela, której nie zwiedzałem jest odrobinę w oddaleniu od Centrum.
Wizytówką miasta są nadwiślańskie Spichrze, które oprócz funkcji magazynowych, stanowiły ważny punkt obronny, będąc integralną częścią murów.
Dochodzące do sześciu kondygnacji budynki, od strony miasta nie wyróżniają się niczym szczególnym.
W ich wnętrzach oraz w sąsiadującym Klasztorze Benedyktynek, do którego należy Pałac Opatek,
zorganizowane jest Muzeum Miasta, w którym wydzielone są sale poświęcone jego historii, Ułanom Pomorskim (stacjonował tutaj 18 Pułk),
okolicznej sztuce (dawnej oraz współczesnej), znanemu lekkoatlecie Bronisławowi Malinowskiemu, a także Marszałkowi Piłsudskiemu.
Z pobliskiego wzgórza, na którym w dawnych czasach stał zamek krzyżacki (ostały się ruiny), rozciąga się romantyczny widok na okolicę.
poniedziałek, 31 października 2011
Bizarre Bite 5 - Smażona dynia z chrupiącymi mącznikami
Z okazji Halloween specjalny odcinek (straszno-obrzydliwy) Bizarre Bite.
Będzie bizarre jak nigdy dotąd!
Kolejne amerykańskie święto, z dość dobrym skutkiem zostało przywleczone na ziemie polskie, a jednym z symboli tego dnia jest dynia.
Zatem obowiązkowo ląduje na talerzu.
Dodatkową atrakcją Święta Duchów jest straszenie innych, a sposobów na to jest wiele.
Ja będę Was straszył pozorną obrzydliwością.
Zatem do kuchni czas odmaszerować, by przygotować potrawę:
SMAŻONA DYNIA Z CHRUPIĄCYMI MĄCZNIKAMI
Składniki:
1/16 część pleśniejącej dyni,
porcja żywych larw mącznika młynarka (do kupienia w sklepie zoologicznym lub wędkarskim),
pół cytryny,
łyżka miodu,
olej,
pół szklanki wody,
oregano,
ostra papryka lub chilli.
Czas przygotowania: około 0,5 godziny.
Sposób przygotowania:
Z lekko nadgnitej, pleśniejącej dyni, odkrawamy zewnętrzne (miękkie) warstwy oraz skórkę, pozostawiając twardy miąższ, który kroimy w kostkę (około 2 cm).
Chwilę podsmażamy na patelni, następnie dodajemy wodę, miód i sok z cytryny, dosypujemy oregano oraz szczyptę papryki. Pozostawiamy na ogniu, od czasu do czasu mieszając, aż odparuje cały płyn.
W międzyczasie w garnku rozgrzewamy olej do głębokiego smażenia. Gdy nabierze odpowiedniej temperatury, wrzucamy do niego uprzednio oczyszczone (mogą być przemyte, byleby nie utopione) larwy mącznika.
Śmierć owadów (nieodłączny element dzisiejszego święta) jest natychmiastowa, a my równie szybko (gdy olej przestanie się pienić - około 5-10 sekund) wyławiamy chrupiące truchełka.
Wykładamy na talerz usmażoną dynię, posypujemy wokoło larwami, polewamy gęstym sosem i serwujemy gotową porcję halloweenowego dania.
Ssssssssssssssssssssssmacznego....
Na zakończenie odrobinę ideolo, żebyście jednak spróbowali przełamać naturalne (w naszej europejskiej kulturze) obrzydzenie, gdzie na samą myśl o świadomym zjedzeniu owada, w wykrzywionych ustach rośnie wielka klucha.
Po pierwsze, narody azjatyckie zajadają się robalami od zarania wieków i żyją.
Po drugie, jest to doskonałe źródło łatwo przyswajalnego białka.
Po trzecie, jeszcze jakieś 20 lat temu, przeciętny Polak nie wziąłby do ust krewetki, małża, kalmara czy ośmiornicy.
Po czwarte, prędzej czy później, przy rosnących problemach z pozyskiwaniem "normalnych" źródeł białka, będziemy musieli spojrzeć na owady, jak na łakome kąski.
Po piąte, ryzyko załapania choroby odzwierzęcej jest żadne (zbyt wielka odległość genetyczna nas dzieli).
Po szóste, każdy człowiek przez całe życie, zjada nieświadomie około kilograma różnych owadów.
Po siódme, robaki zjadają nasze martwe ciała, więc czemu im się nie odgryźć.
Po ósme, to jest smaczne! Choć do specyficznego smaku trzeba się przyzwyczaić, tak jak do imbiru, oliwek, trufli czy kaparów.
Wieczorem, gdy do mieszkania wszedł współlokator Panka, pierwsze pytanie jakie zadał brzmiało: Upiekłeś jakieś pyszne ciasto? Gdyż aromat jaki się unosi podczas smażenia jest słodkawo-mączny.
Jeżeli kogoś nie przekonałem, to samą dynię (oczywiście może być świeża), można serwować z krewetkami lub bez niczego. DELICJE!!! Paluszki lizać!
Jeśli jednak przekonałem, to larwy można serwować w takie wieczory, jako odrębną przekąskę (jak chipsy, czy paluszki).
Będzie bizarre jak nigdy dotąd!
Kolejne amerykańskie święto, z dość dobrym skutkiem zostało przywleczone na ziemie polskie, a jednym z symboli tego dnia jest dynia.
Zatem obowiązkowo ląduje na talerzu.
Dodatkową atrakcją Święta Duchów jest straszenie innych, a sposobów na to jest wiele.
Ja będę Was straszył pozorną obrzydliwością.
Zatem do kuchni czas odmaszerować, by przygotować potrawę:
SMAŻONA DYNIA Z CHRUPIĄCYMI MĄCZNIKAMI
Składniki:
1/16 część pleśniejącej dyni,
porcja żywych larw mącznika młynarka (do kupienia w sklepie zoologicznym lub wędkarskim),
pół cytryny,
łyżka miodu,
olej,
pół szklanki wody,
oregano,
ostra papryka lub chilli.
Czas przygotowania: około 0,5 godziny.
Sposób przygotowania:
Z lekko nadgnitej, pleśniejącej dyni, odkrawamy zewnętrzne (miękkie) warstwy oraz skórkę, pozostawiając twardy miąższ, który kroimy w kostkę (około 2 cm).
Chwilę podsmażamy na patelni, następnie dodajemy wodę, miód i sok z cytryny, dosypujemy oregano oraz szczyptę papryki. Pozostawiamy na ogniu, od czasu do czasu mieszając, aż odparuje cały płyn.
W międzyczasie w garnku rozgrzewamy olej do głębokiego smażenia. Gdy nabierze odpowiedniej temperatury, wrzucamy do niego uprzednio oczyszczone (mogą być przemyte, byleby nie utopione) larwy mącznika.
Śmierć owadów (nieodłączny element dzisiejszego święta) jest natychmiastowa, a my równie szybko (gdy olej przestanie się pienić - około 5-10 sekund) wyławiamy chrupiące truchełka.
Wykładamy na talerz usmażoną dynię, posypujemy wokoło larwami, polewamy gęstym sosem i serwujemy gotową porcję halloweenowego dania.
Ssssssssssssssssssssssmacznego....
Na zakończenie odrobinę ideolo, żebyście jednak spróbowali przełamać naturalne (w naszej europejskiej kulturze) obrzydzenie, gdzie na samą myśl o świadomym zjedzeniu owada, w wykrzywionych ustach rośnie wielka klucha.
Po pierwsze, narody azjatyckie zajadają się robalami od zarania wieków i żyją.
Po drugie, jest to doskonałe źródło łatwo przyswajalnego białka.
Po trzecie, jeszcze jakieś 20 lat temu, przeciętny Polak nie wziąłby do ust krewetki, małża, kalmara czy ośmiornicy.
Po czwarte, prędzej czy później, przy rosnących problemach z pozyskiwaniem "normalnych" źródeł białka, będziemy musieli spojrzeć na owady, jak na łakome kąski.
Po piąte, ryzyko załapania choroby odzwierzęcej jest żadne (zbyt wielka odległość genetyczna nas dzieli).
Po szóste, każdy człowiek przez całe życie, zjada nieświadomie około kilograma różnych owadów.
Po siódme, robaki zjadają nasze martwe ciała, więc czemu im się nie odgryźć.
Po ósme, to jest smaczne! Choć do specyficznego smaku trzeba się przyzwyczaić, tak jak do imbiru, oliwek, trufli czy kaparów.
Wieczorem, gdy do mieszkania wszedł współlokator Panka, pierwsze pytanie jakie zadał brzmiało: Upiekłeś jakieś pyszne ciasto? Gdyż aromat jaki się unosi podczas smażenia jest słodkawo-mączny.
Jeżeli kogoś nie przekonałem, to samą dynię (oczywiście może być świeża), można serwować z krewetkami lub bez niczego. DELICJE!!! Paluszki lizać!
Jeśli jednak przekonałem, to larwy można serwować w takie wieczory, jako odrębną przekąskę (jak chipsy, czy paluszki).
niedziela, 30 października 2011
Mglisty Billy
IDEALNA LEKTURA na najbliższe dni, a właściwie jeden z wieczorów.
Nie bez powodu jest to Polski Wybór do Nagrody Angouleme za 2010 rok, chociaż dość długo czekał na publikację w naszym kraju
Zombie-wydawnictwo Post znów na chwilę się ożywiło, wypluwając perełkę ze swojego gnijącego truchła.
Mglisty Billy to opowieść o pewnym chłopcu, który oprócz dokuczania swojej młodszej siostrze, zafascynowany jest Śmiercią, zaświatami, duchami oraz innymi stworami nocy.
Guillaume Bianco stworzył komiks nietypowy, bo obok obrazkowej narracji, są tutaj też wiersze, piosenki, fragmenty Encyklopedii Kryptozoologii, z opisami niesamowitych potworów (Dzieciojad, Koleopandry, Mortifery, Myślokształty, Wermikole), jest też Gazeta Osobliwości czy oryginalna plansza Ouija (tylko dla największych twardzieli).
Myślę, że książka równie dobrze będzie bawić dzieciaki, które lubią się odrobinę przestraszyć, jak też dorosłych, którym bliski jest burtonowski humor.
Jak w poprzedniej recenzji, jedynym minusem tej publikacji jest cena (okładkowe sto złotych bez grosza).
Na szczęście nie mogę tego samego napisać o cartoonowych rysunkach, momentami masakrującymi swoim pięknem i szczegółowością. Robale dosłownie wypełzają z każdego kadru, a jesienne liście złowieszczo łopoczą nad nimi.
Chyba (w 99%) już teraz mogę stwierdzić, że jest to KOMIKS ROKU 2011!!!
Absolutny musisztomieć ;D
Jeżeli moja recenzja jeszcze Was nie przekonała, to może ta pomoże.
Nie bez powodu jest to Polski Wybór do Nagrody Angouleme za 2010 rok, chociaż dość długo czekał na publikację w naszym kraju
Zombie-wydawnictwo Post znów na chwilę się ożywiło, wypluwając perełkę ze swojego gnijącego truchła.
Mglisty Billy to opowieść o pewnym chłopcu, który oprócz dokuczania swojej młodszej siostrze, zafascynowany jest Śmiercią, zaświatami, duchami oraz innymi stworami nocy.
Guillaume Bianco stworzył komiks nietypowy, bo obok obrazkowej narracji, są tutaj też wiersze, piosenki, fragmenty Encyklopedii Kryptozoologii, z opisami niesamowitych potworów (Dzieciojad, Koleopandry, Mortifery, Myślokształty, Wermikole), jest też Gazeta Osobliwości czy oryginalna plansza Ouija (tylko dla największych twardzieli).
Myślę, że książka równie dobrze będzie bawić dzieciaki, które lubią się odrobinę przestraszyć, jak też dorosłych, którym bliski jest burtonowski humor.
Jak w poprzedniej recenzji, jedynym minusem tej publikacji jest cena (okładkowe sto złotych bez grosza).
Na szczęście nie mogę tego samego napisać o cartoonowych rysunkach, momentami masakrującymi swoim pięknem i szczegółowością. Robale dosłownie wypełzają z każdego kadru, a jesienne liście złowieszczo łopoczą nad nimi.
Chyba (w 99%) już teraz mogę stwierdzić, że jest to KOMIKS ROKU 2011!!!
Absolutny musisztomieć ;D
Jeżeli moja recenzja jeszcze Was nie przekonała, to może ta pomoże.
niedziela, 23 października 2011
3xB&W
Wrona zerka z Rajkowskiej Palmy w Warszawie,
Oko łypie z ziniolowej Polski dla wszystkich w Lublinie,
a Bóg odezwał się do Niego w Koszalinie.
Oko łypie z ziniolowej Polski dla wszystkich w Lublinie,
a Bóg odezwał się do Niego w Koszalinie.
niedziela, 16 października 2011
Samotny Matador
Znowu kulturalna posucha, zatem czas na kolejną recenzję, najlepszego (w mojej subiektywnej ocenie) komiksu, wydanego na tegoroczny MFKiG.
The Lonely Matador, to alternatywna historia jednego z najsłynniejszych hiszpańskich matadorów - Juan'a Belmonte.
Gościu miał chore nóżki i z tego powodu opracował własny, widowiskowy styl walki z bykami.
Po latach intensywnego życia (alkohol, nikotyna, sex i bliskie starcia z bydłem), dostał przykaz od lekarza, iż na emeryturę czas.
Jednak nie takie z nim numery i zamiast w bujanym fotelu sączyć ziółka, przykryty ciepłym kocykiem, wolał odstrzelić sobie mózg.
Komiks opowiada o tym, co by było gdyby tego nie uczynił.
Zacznijmy od wad komiksu, do których należą:
1. CENA, Cena, cena - okładkowe 44 euraczy lub 111 złociszy, to nie jest mało.
2. Odpychające, dziecięce rysunki. Chciałoby się rzec, że samemu lewą nogą lepiej bym to narysował... gdybym miał talent. Chociaż jest w nich pewien niezaprzeczalny urok przedszkolnych zabaw kredkami.
Tutaj przechodzimy do zalet.
Specyficzny humor panujący wewnątrz książeczki, zrozumiały jest chyba dla każdego (młodego, starego, kobiety, mężczyzny, czarnucha, białasa i żółtka).
Opowieść jest niema i niezbyt skomplikowana. Ot zwykły tydzień z życia wyblakłej gwiazdy. Podobnie jak w kultowym "Rejsie", obserwujemy umownego konia, krowę, kurę, kaczkę... czyli NUDA, nic się nie dzieje ;)))
Kolejna zaleta to jakość wydania, w formacie A4, w twardej oprawie z "surowej" tektury, a wewnątrz cała masa wmontowanych gratisów, poszerzających opowiadaną historię (w komodzie znajdą się jakieś zapomniane zdjęcia, ze ściany sfrunie wielki plakat, w markecie dostaniemy ulotkę itp.).
Cieszyłem się jak dziecko z tych dodatków, gdyż przypomniały mi one o własnym pamiętniku, prowadzonym w taki sam sposób, gdzie obok wspominek zbuntowanego nastolatka, wklejałem jakieś listy, piórka, bilety, kwiaty, ulotki, suszone żaby, wycinki z gazet, liście, foty...
Dodatkowy plus daję za... psa, wyglądającego jak nadmuchany, futrzany balon ;D
Właściwie można by dyskutować, czym ta publikacja jest, czy to jeszcze komiks, a może ilustrowany pamiętnik lub bajka dla dzieci bez morału?
Na festiwal zostało wydanych wiele komiksów mądrzejszych, ładniejszych, czy tańszych, jednak ten urzekł mnie swoją INNOŚCIĄ.
The Lonely Matador, to alternatywna historia jednego z najsłynniejszych hiszpańskich matadorów - Juan'a Belmonte.
Gościu miał chore nóżki i z tego powodu opracował własny, widowiskowy styl walki z bykami.
Po latach intensywnego życia (alkohol, nikotyna, sex i bliskie starcia z bydłem), dostał przykaz od lekarza, iż na emeryturę czas.
Jednak nie takie z nim numery i zamiast w bujanym fotelu sączyć ziółka, przykryty ciepłym kocykiem, wolał odstrzelić sobie mózg.
Komiks opowiada o tym, co by było gdyby tego nie uczynił.
Zacznijmy od wad komiksu, do których należą:
1. CENA, Cena, cena - okładkowe 44 euraczy lub 111 złociszy, to nie jest mało.
2. Odpychające, dziecięce rysunki. Chciałoby się rzec, że samemu lewą nogą lepiej bym to narysował... gdybym miał talent. Chociaż jest w nich pewien niezaprzeczalny urok przedszkolnych zabaw kredkami.
Tutaj przechodzimy do zalet.
Specyficzny humor panujący wewnątrz książeczki, zrozumiały jest chyba dla każdego (młodego, starego, kobiety, mężczyzny, czarnucha, białasa i żółtka).
Opowieść jest niema i niezbyt skomplikowana. Ot zwykły tydzień z życia wyblakłej gwiazdy. Podobnie jak w kultowym "Rejsie", obserwujemy umownego konia, krowę, kurę, kaczkę... czyli NUDA, nic się nie dzieje ;)))
Kolejna zaleta to jakość wydania, w formacie A4, w twardej oprawie z "surowej" tektury, a wewnątrz cała masa wmontowanych gratisów, poszerzających opowiadaną historię (w komodzie znajdą się jakieś zapomniane zdjęcia, ze ściany sfrunie wielki plakat, w markecie dostaniemy ulotkę itp.).
Cieszyłem się jak dziecko z tych dodatków, gdyż przypomniały mi one o własnym pamiętniku, prowadzonym w taki sam sposób, gdzie obok wspominek zbuntowanego nastolatka, wklejałem jakieś listy, piórka, bilety, kwiaty, ulotki, suszone żaby, wycinki z gazet, liście, foty...
Dodatkowy plus daję za... psa, wyglądającego jak nadmuchany, futrzany balon ;D
Właściwie można by dyskutować, czym ta publikacja jest, czy to jeszcze komiks, a może ilustrowany pamiętnik lub bajka dla dzieci bez morału?
Na festiwal zostało wydanych wiele komiksów mądrzejszych, ładniejszych, czy tańszych, jednak ten urzekł mnie swoją INNOŚCIĄ.
czwartek, 13 października 2011
Bizarre Bite 4 - Krem dyniowy imbirem rozpalony
Jesień ma ten ogromny plus, że do naszych kuchni trafia cała masa owoców i warzyw, z których można wyczarować wspaniałe potrawy.
Do zeszłego roku, dynia kojarzyła mi się z zawekowanymi w zalewie octowej kawałkami z goździkami. Dopiero lektura różnych blogów kulinarnych, uzmysłowiła mi jak niedoceniany jest to owoc. Sama w sobie jest praktycznie mdła i bez smaku, dlatego bezproblemowo można ją przygotowywać na słodko, słono, kwaśno, ostro, gorzko, jak się komu żywnie podoba.
Początkiem wiosny inaugurowałem nowy cykl kulinarny, gotując całkowicie autorski, miętowy krem ze szpinaku. Zatem siłą rzeczy teraz wypada zaprezentować:
KREM DYNIOWY IMBIREM ROZPALONY
Do przygotowania całej potrawy potrzebujemy typowo jesiennych owoców.
Składniki:
1/8 część dyni średniej wielkości (nie takiej wielkiej),
1 duże jabłko,
1 spora marchewka,
kawałek świeżego imbiru (jedna odnóżka),
pół cytryny,
półtora kubka wody,
oliwa,
garść migdałów i suszonych moreli,
sól.
Czas przygotowania: około 0,5 godziny.
Sposób przygotowania:
Wszystkie owoce obieramy ze skórki, tniemy na kawałki dowolnej wielkości, zalewamy wodą, dodajemy oliwę (nie zapominajmy o witaminach rozpuszczalnych w tłuszczach - ADEK) i gotujemy aż zmiękną.
Marchew jest dla podkręcenia koloru, betakarotenów i innych pierdół, natomiast jabłko zapewnia zupie puszystości.
Pu ugotowaniu miksujemy całość, dodając starty imbir, sok z połowy cytryny oraz sól do smaku.
Tuż przed podaniem dosypujemy migdały i morele, żeby namoknięte w cieple zajmowały czymś zęby w trakcie spożycia.
WERSJA MIĘSOŻERNA:
Składniki:
plastry boczku,
krewetki,
żurawina.
Czas przygotowania: dodatkowe 10 minut, które możemy wykorzystać pod koniec gotowania zupy, robiąc na dwie ręce.
Sposób przygotowania:
Krewetki smażymy na patelni, następnie z boczku tworzymy (również w tym naczyniu) spieczone chrupki.
Jako że mamy potrawę "mięsną", zamiast moreli dodajemy żurawinę.
SMACZNEGO!
Do zeszłego roku, dynia kojarzyła mi się z zawekowanymi w zalewie octowej kawałkami z goździkami. Dopiero lektura różnych blogów kulinarnych, uzmysłowiła mi jak niedoceniany jest to owoc. Sama w sobie jest praktycznie mdła i bez smaku, dlatego bezproblemowo można ją przygotowywać na słodko, słono, kwaśno, ostro, gorzko, jak się komu żywnie podoba.
Początkiem wiosny inaugurowałem nowy cykl kulinarny, gotując całkowicie autorski, miętowy krem ze szpinaku. Zatem siłą rzeczy teraz wypada zaprezentować:
KREM DYNIOWY IMBIREM ROZPALONY
Do przygotowania całej potrawy potrzebujemy typowo jesiennych owoców.
Składniki:
1/8 część dyni średniej wielkości (nie takiej wielkiej),
1 duże jabłko,
1 spora marchewka,
kawałek świeżego imbiru (jedna odnóżka),
pół cytryny,
półtora kubka wody,
oliwa,
garść migdałów i suszonych moreli,
sól.
Czas przygotowania: około 0,5 godziny.
Sposób przygotowania:
Wszystkie owoce obieramy ze skórki, tniemy na kawałki dowolnej wielkości, zalewamy wodą, dodajemy oliwę (nie zapominajmy o witaminach rozpuszczalnych w tłuszczach - ADEK) i gotujemy aż zmiękną.
Marchew jest dla podkręcenia koloru, betakarotenów i innych pierdół, natomiast jabłko zapewnia zupie puszystości.
Pu ugotowaniu miksujemy całość, dodając starty imbir, sok z połowy cytryny oraz sól do smaku.
Tuż przed podaniem dosypujemy migdały i morele, żeby namoknięte w cieple zajmowały czymś zęby w trakcie spożycia.
WERSJA MIĘSOŻERNA:
Składniki:
plastry boczku,
krewetki,
żurawina.
Czas przygotowania: dodatkowe 10 minut, które możemy wykorzystać pod koniec gotowania zupy, robiąc na dwie ręce.
Sposób przygotowania:
Krewetki smażymy na patelni, następnie z boczku tworzymy (również w tym naczyniu) spieczone chrupki.
Jako że mamy potrawę "mięsną", zamiast moreli dodajemy żurawinę.
SMACZNEGO!
poniedziałek, 10 października 2011
Fafik's travels 21 - Spływ Brdą
W lipcu razem z Pankiem i jego znajomymi z pracy, byliśmy na dwudniowym spływie kajakowym.
Podróż rozpoczęliśmy we wsi Mylof, gdzie sztucznie spiętrzona Brda,
rozgałęzia się na właściwy nurt (nim popłynęliśmy) oraz Wielki Kanał Brdy.
Upłynęliśmy jakieś 2-3 kilometry, gdy jako jedyni z całego spływu, zaliczyliśmy wywrotkę. Wszystkie ciuchy zamokły, aparat również, dlatego przepraszam za słabą jakość zdjęć, pykanych od tego czasu, telefonem komórkowym.
Właściwie niewiele różniliśmy się od reszty uczestników spływu, którzy dla odmiany byli cali mokrzy, od padającego bez przerwy deszczu.
Po kolejnych kilku kilometrach (wieś Rytel), przenosiliśmy kajaki na spokojniejszy, wspomniany, Wielki Kanał Brdy.
Został on wybudowany przez Prusaków, w celu nawadniania okolicznych łąk, mających służyć jako spiżarnia dla wojskowych koni.
Ma 30,5 km długości, średnią głębokość 0,8 m, w kilku miejscach rozlewa się w większe jeziorka i jest "kajakowym spacerniakiem" w porównaniu do wartkiej i krętej Brdy.
Późnym popołudniem dopłynęliśmy na nocleg w Fojutowie,
gdzie usytuowana jest jedna z największych atrakcji turystycznych szlaku.
Chodzi o skrzyżowanie dróg wodnych (górą płynie Wielki Kanał Brdy, dołem Czerska Struga), powstałe z wybudowania najdłuższego (75 metrów), polskiego akweduktu.
Drugiego dnia spływu pogoda była już ładna, zatem wszystkie rzeczy zdołały wyschnąć, w trakcie podróży do samego końca Kanału, znajdującego się w Zielonce.
czwartek, 6 października 2011
Fafik's travels 20 - Podkarpacie: Przemyśl
PRZEMYŚL TO DZIURA...
To nie jest tylko moje zdanie o tej uroczej mieścinie.
Powiedziała to jedna z tubylczyń, dodając że pod nietypowym, pochyłym rynkiem, ciągną się podziemia, w których "tuptają masoni".
Zresztą z obserwacji czysto geomorfologicznych ewidentnie widać, że Przemyśl dziurą jest i basta, gdyż znajduje się w naturalnym zagłębieniu terenu.
Widać to chociażby na poniższym zdjęciu, gdzie po oberwaniu chmury, w kierunku centrum spływa rzeka błota.
Trafiłem tutaj zupełnie przypadkowo, po skończonych warsztatach Panka w Łańcucie.
Spodobało mi się. Jednak służbowe zobowiązania Panka, nie pozwoliły nam pozostać tutaj dostatecznie długo, żeby wnikliwie zapoznać się z wszystkimi atrakcjami.
Zatem w ekspresowym tempie jednego dnia, liznąłem zaledwie wspomniany Rynek, na którym stoi fontanna niedźwiedzia (zwierzę herbowe tego miasta), który wygląda jak wielka... świnka.
W drodze na najwyższe wzgórze, minąłem kilka kościołów, klasztorów, zamek, jakieś klimatyczne kamienice i to wszystko.
Nad miastem góruje olbrzymi Krzyż Zawierzenia na wzgórzu Zniesienie, z którym wiąże się pewna anegdota, o której wiedzą tylko nieliczni.
Otóż krzyż ten, miał obejmować swoimi opiekuńczymi ramionami, znajdujące się pod nim miasto. Niestety podczas stawiania do pionu, budowniczowie postawili go... odwrotnie, zatem statua stoi w pozie "King of the World".
Dzięki znajomościom mojego przewodnika,
mogłem obejrzeć od środka, remontowany obecnie, neobarokowy Dworzec PKP, o którym pracujący tam konserwator zabytków, wypowiedział się krótkim zdaniem - "Jest różowy, chujowy i tak ogólnie".
Na sam koniec prezentuję przemyską anomalię przyrodniczą.
Miasto na tyle mi się spodobało, że postaram się tam jeszcze wrócić na dłużej.
Przy okazji pochodzę po niedalekich Bieszczadach, gdzie jeszcze nie miałem okazji hasać.
To nie jest tylko moje zdanie o tej uroczej mieścinie.
Powiedziała to jedna z tubylczyń, dodając że pod nietypowym, pochyłym rynkiem, ciągną się podziemia, w których "tuptają masoni".
Zresztą z obserwacji czysto geomorfologicznych ewidentnie widać, że Przemyśl dziurą jest i basta, gdyż znajduje się w naturalnym zagłębieniu terenu.
Widać to chociażby na poniższym zdjęciu, gdzie po oberwaniu chmury, w kierunku centrum spływa rzeka błota.
Trafiłem tutaj zupełnie przypadkowo, po skończonych warsztatach Panka w Łańcucie.
Spodobało mi się. Jednak służbowe zobowiązania Panka, nie pozwoliły nam pozostać tutaj dostatecznie długo, żeby wnikliwie zapoznać się z wszystkimi atrakcjami.
Zatem w ekspresowym tempie jednego dnia, liznąłem zaledwie wspomniany Rynek, na którym stoi fontanna niedźwiedzia (zwierzę herbowe tego miasta), który wygląda jak wielka... świnka.
W drodze na najwyższe wzgórze, minąłem kilka kościołów, klasztorów, zamek, jakieś klimatyczne kamienice i to wszystko.
Nad miastem góruje olbrzymi Krzyż Zawierzenia na wzgórzu Zniesienie, z którym wiąże się pewna anegdota, o której wiedzą tylko nieliczni.
Otóż krzyż ten, miał obejmować swoimi opiekuńczymi ramionami, znajdujące się pod nim miasto. Niestety podczas stawiania do pionu, budowniczowie postawili go... odwrotnie, zatem statua stoi w pozie "King of the World".
Dzięki znajomościom mojego przewodnika,
mogłem obejrzeć od środka, remontowany obecnie, neobarokowy Dworzec PKP, o którym pracujący tam konserwator zabytków, wypowiedział się krótkim zdaniem - "Jest różowy, chujowy i tak ogólnie".
Na sam koniec prezentuję przemyską anomalię przyrodniczą.
Miasto na tyle mi się spodobało, że postaram się tam jeszcze wrócić na dłużej.
Przy okazji pochodzę po niedalekich Bieszczadach, gdzie jeszcze nie miałem okazji hasać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)