piątek, 21 maja 2010

A Single Man versus I Love You Phillip Morris

Rzadko zdarza się taka gratka, że tydzień po tygodniu wchodzą do kin dwa filmy, których głównymi bohaterami są pedzie.
Jest to ich jedyny wspólny mianownik, natomiast różni je wszystko.
Żeby nie marnować czasu na dwa oddzielne wpisy, postaram się zrobić karkołomne porównanie tych dzieł.

"Samotny mężczyzna" - dramat, pokazujący jeden dzień zmagania się z życiem, podstarzałego pedanta, po stracie wieloletniej miłości. Jego naście lat młodszy partner, zginął w wypadku samochodowym.
Otwierająca film scena, gdy George (Colin Firth) dowiaduje się przez telefon o śmierci ukochanego, z jednoczesną niemożnością uczestniczenia w jego pogrzebie - WBIJA W FOTEL!!!
Później bohater szykuje się do pracy, spotyka sąsiadów, współpracowników, najbliższą przyjaciółkę, nieznajomych itp.
Normalnie męka...

Nie jestem zwolennikiem opisywania fabuły w recenzjach, więc to co jest powyżej, niby się zgadza, ale niezupełnie ;-)
Nie chciałbym potencjalnym widzom zepsuć zabawy odkrywania, jak od pierwszej minuty jest ona przewidywalna ;D
To chyba największy minus filmu, rekompensowany przez kilka plusików.

Po pierwsze - gra aktorska.
Colin zagrał fenomenalnie i nie bez powodu otrzymał Złotego Globa oraz został nominowany do Oscara.
Julianne Moore rewelacyjnie mu sekunduje, w roli dawnej miłości.
Młodzi, śliczni mężczyźni, równie nieźle grają, prężąc bicepsy, klaty i poślady.
Epizodyści obojga płci, choć migają przez ekran, to zapadają w pamięć.

Po drugie - zdjęcia, utrzymane w brunatnoszarej tonacji, wybuchające feerią barw, gdy główny bohater jest szczęśliwy.

Po trzecie - muzyka Abla Korzeniowskiego.
Już lecę kupować CD.

Po czwarte - scenografia oddająca ducha epoki.

Po piąte - ciuchy, fryzury, makijaże, gadżety i detale. W końcu reżyserem jest facet, który jak mało kto zna się na pięknie i modzie.

Co mnie denerwowało, oprócz oczywistego finału?

1. Retrospektywne wspomnienia chwil spędzonych z Jimem - bajka, sielanka i miód z mlekiem, lane na zbolałe serduszko, mdlą aż między zębami sacharyna skrzypi.
Szesnaście lat spędzonych razem w idealnym związku!!!
OK
Rozumiem, że pośmiertnie, szczególnie tych nam bliskich, wspominamy w samych superlatywach, ale jeżeli byłoby to pokazane w sposób słodko-gorzki (jesteśmy razem pomimo różnic), dodałoby opowieści sporo wiarygodności.

2. Robienie w wała potencjalnego widza.
"Jeden dzień - być może najważniejszy - z życia ... profesora uniwersyteckiego, który nie może sie pogodzić z tym, że stracił swoja wielką miłość. Tego dnia pozornie nieistotne spotkania i czas spędzony z dawną ukochaną, otworzył przed nim niespodziewane szanse na nowe uczucie..."
Tyle w reklamowej ulotce.
Ani słowa o miłości gejowskiej, a wręcz sugerowanie, że chodzi o uczucie między kobietą i mężczyzną.

3. Hipokryzja w pokazywaniu piękna męskiego ciała, a golizny jest sporo. Tylko co z tego, że dupa kuka z zaułka, en face i profilem, z dołu, z góry i po skosie.
Jak w komiksach z superbohaterami w tak obcisłych trykotach, że widać każdą, najmniejszą wiązkę mięśnia, a Waca niet!
Ludzie!!! To jest tylko kilkunastocentymetrowy skórzany flak! Równie piękny jak inne części ciała.

Nie chciałbym być źle zrozumiany, że niby pragnę zobaczyć co dany aktor w portkach nosi.
Szczerze.
Mało mnie to obchodzi, tylko jako stuprocentowy naturysta, szczycący się średnią europejską, cały czas zachodzę w głowę, po chuj chować chuj, kiedy epatuje się całą resztą???
Zatem dochodzi do takich absurdów, gdzie dokonuje się wyliczanki filmowych full frontali ;]

Szedłem do kina z nadzieją, że się totalnie wzruszę, poryczę i usmarczę jak na "Tajemnicy Brokeback Mountain" czy "Obywatelu Milku".
Wyszedłem zmieszany, nie wstrząśnięty i tak mi zostało.



"I love you Phillip Morris", czyli komedia romantyczna o miłości zakłamanego Stevena do naiwnego Phillipa.
Tak jak w poprzednim przypadku, producenci wprowadzają ludzi w błąd, bo pod płaszczykiem totalnej zgrywy z gejowego światka (część ludzi po obejrzeniu zajawki, pójdzie zobaczyć kolejne wygibasy Jima Careya i niesmaczne żarty z tych "głupich" pedałów), przemycają real gay life, z jego radościami i smutkami, jednak nie ukrywają jakie relacje łączą parę bohaterów.
Sam byłem świadkiem jak widzowie śmiali się z cioterskich wstawek chociażby seksu, natomiast nerwowo reagowali na okazywanie sobie czułości przez dwójkę facetów, bo w oczach heteryków, miłość między osobami tej samej płci to najzwyklejsze porno (samo rżnięcie i nic poza tym), natomiast uczucia wyższe są niewyobrażalne.
Ciotki-sufrażystki podniosą zapewne larum, że wykrzywia się po raz kolejny wizerunek wzorcowego geja, jednak nie zapominajmy, z jakim gatunkiem filmowym mamy do czynienia.
Czy komedie romantyczne o "normalnych" związkach pokazują rzeczywistość?

Ewan McGregor w roli nieśmiałego, przegiętego pedzia jest jak zwykle idealny (w przypadku tego aktora nie jestem obiektywny), natomiast Jim Carey o dziwo nie przerysował karykaturalnie swojej postaci. Może nie jest to kreacja na miarę "Truman Show", ale ten urodzony komik, daje radę w poważniejszych momentach filmu.

Można by się czepiać, że gdzieś w połowie, obraz traci klimat i rytm, natomiast nadrabia kilkoma niespodziewanymi voltami i kilka razy rzeczywiście mnie zaskoczył.

Seans zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, tym bardziej że wzruszyłem się bardziej na "głupawej" komedii, niż na poważnym dramacie.
Nie znaczy to jednak, że odradzam obejrzenie "Samotnego mężczyzny". To zależy czego oczekujemy od samego filmu.
Jeżeli wzruszeń i nostalgii z elementami żartobliwymi, do tego ślicznie opakowanymi, to zdecydowanie pierwszy z nich.
Drugi daje nam lekką i frywolną historię (podobno na faktach autentycznych), niosącą ze sobą poważniejsze treści.

2 komentarze:

  1. :D i o takie recenzję proszę przy nowych wpisach :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Postaram się spełnić Twoje oczekiwania ;]

    OdpowiedzUsuń